Samolotem z papieru pomiędzy dwiema wysepkami Wysp Salomona. Fotorelacja.

Nowa Georgia, Wyspy Salomona, wrzesień 2016.

Pordzewiały właz otwiera się ze szczękiem wypełniając blaskiem białego słońca ciemne pomieszczenie pod pokładem. Mrużę oczy, wyglądam przez jaśniejący w kadłubie otwór i obserwuję sunące w naszym kierunku malutkie, tubylcze łódki, kanu, kajaczki. Ktoś z tyłu trąca mnie plastikowym krzesłem, wciska w ramiona worek kakao i wykrzykując pidżinowym angielskim „muwat błoj, muwat łajtman!” każe podawać czym prędzej przez burtę.




Ostatnie kilkanaście godzin spędziłem na opływającej kolejne wysepki archipelagu Wysp Salomona łajbie cargo. Statki wyruszają z doków w Honiarze – salomońskiej stolicy na Guadalcanalu – najczęściej raz w tygodniu, rozpierzchając się w różnych kierunkach suną powoli poprzez pacyficzne laguny zaopatrując lokalne melanezyjskie plemiona w najpotrzebniejsze produkty. Ogłoszenia o zapisach na przewóz towarów, trzody, drobiu i dwójki Polaków publikowane są w lokalnej prasie z kilkudniowym wyprzedzeniem. Nabywam zatem środowy egzemplarz Solomon Star i wertuję komunikaty. Po jakimś czasie odnajduję w dokach małe, zagracone biuro i za 300 dolarów salomońskich (135 PLN) kupuję bilet na linię płynącą aż do Gizo, stolicy położonej najdalej na zachód, tuż przy papuaskiej granicy, jednej z dziewięciu prowincji tego wyspiarskiego kraju. Statek zawija po drodze jedynie do dwóch oficjalnych portów, w okolicach największych plemiennych skupisk, w pobliżu pozostałych mniejszych wysepek zwalniając lub zatrzymując się jedynie na chwilę, aby przeładować zamawiane dobra na czekające już łódeczki z tubylcami.
Czytaj dalej

W poprzek Sahary, na dziko, jedną z najdłuższych kolei towarowych świata. Fotorelacja.

Gdzieś w Saharze Zachodniej, maj 2018.

Smagając twarz budzą mnie promienie wznoszącego się ponad biały, idealnie płaski horyzont słońca. To tu wczoraj zastał mnie zmrok. 3 dni drogi od Rabatu, jeszcze z jeden do mauretańskiej granicy. Wygrzebując się z pustynnej zaspy otrzepuję z piachu, zwijam swoje madejowe łoże – kawałek kartonu który podarował mi jakiś przejeżdżający beduin – i kroczę z powrotem ku położonej nieopodal, przecinającej wzdłuż bezkres zachodniej Sahary drodze.

Czytaj dalej

Argana

Marrakesz, kwiecień 2011.

Gzegos, jella, wstawaj, bo cię zaraz ktoś zobaczy! – kobieta o oliwkowej skórze budzi mnie kuksańcem w ramię. Leniwe podnoszę się z łóżka przecierając twarz dłonią. Uchylam drzwi hotelowego pokoju i upewniając się, że nikt nie stąpa po orientalnych płytkach korytarza wymykam się na zewnątrz.

Amal, drobną 25-latkę (parę lat ode mnie starszą) o urokliwej nie tylko urodzie ale również imieniu (arabskie ‘amal czyli po polsku „nadzieja”, prawie jak „tradycja”) poznaję na przedmieściach Rabatu gdzie wtedy pracuję. Ma oczy jak węgle, w których ledwo da się dostrzec źrenice, oraz grube, kruczoczarne, sięgające do lędźwi włosy, z których można by zaplatać marynarskie liny. Waży może z 45 kilogramów, czasami dla żartu obejmuję ją ramieniem i próbuję zapakować do swojej podróżnej walizki, a ona śmieje się do rozpuku machając w powietrzu stopami długości moich dłoni. W wolnych chwilach sama uczy się polskiego, a ja płaczę ze śmiechu i zastanawiam się skąd u licha bierze te swoje dziwaczne powiedzonka typu „dobrze panie bobrze” czy „co tam hipopotam”.

Często wyjeżdżamy za miasto, uciekając przed nieco wścibskim wzrokiem konserwatywnego społeczeństwa. Chcemy się pobrać, może przenieść do Europy, nie mamy jednak jeszcze certyfikatu małżeńskiego i wszyscy hotelarze robią nam z tego powodu problemy… Czytaj dalej

Szczęściarze z Islamabadu

Peszawar, 20 września 2008.

Z małego, bielonego wapnem kamiennego domu na przedmieściach wyszło siedmiu mężczyzn w sięgających za kolana, odświętnych białych szatach typu kurta i różnokolorowych, wełnianych pakolach na głowach. Delikatny popołudniowy wiatr smagał ich śniade twarze niesionymi drobinami piasku.

– Boisz się, Zahid? – powiedział jeden z pokaźną, gęstą brodą.

– Nie. Już nie, hamdullah – odrzekł najmłodszy z nich nieco się wahając.

– To dobrze. Pamiętaj, że Bóg jest z tobą – uciął krótko ten pierwszy i uśmiechnął się serdecznie.

Wolnym krokiem, z założonymi z tyłu rękoma, przeszli przez piaszczyste podwórze podchodząc do stojącej na ulicy zielonej wywrotki MAN z naciągniętą na skrzynię ładunkową plandeką. Najmłodszy otworzył drzwi kabiny i odwrócił się do pozostałych.

– Bóg jest wielki – szepnął mu do ucha brodacz, nachylając się i serdecznie przytulając. Następnie pozostali mężczyźni powtórzyli czynność, po kolei dotykając piersiami ramiona chłopaka i głaszcząc po policzku uśmiechali się, gdy jeden ze zgromadzonych zaczął cicho nucić.

Młody mężczyzna odwrócił się, wspiął do szoferki i zamknął drzwi. Rozejrzał się po kabinie, dotknął leżącej obok siedzenia kierowcy plastikowej torby i odpalił silnik. Powoli ułożył dłonie na kierownicy zaciskając palce. Uśmiechnął się do siebie i ruszył obserwując w bocznym lusterku oddalających się mężczyzn w białych szatach. Czytaj dalej

Brutalna ścieżka serbskiego wojownika

Nowy Jork, marzec 1992.

Na skórzanej kanapie pod ścianą apartamentu w manhattańskiej Upper East Side leżał około 50-letni mężczyzna. Wpatrując się w powoli obracane płaty podwieszonego u sufitu wentylatora, wyraźnie zamyślony przeczesywał burzę siwych loków. Nagle podniósł się i podszedł do pokrytego stosem gazet i książek stołu. Usiadł na krześle, wkręcił czystą kartkę papieru w walec stojącej na blacie maszyny do pisania Olivetti i wziął głęboki oddech. Uderzając gwałtownie w klawisze wystukał kilka wyrazów, po czym wyjął kartkę z maszyny. Przeczytał w skupieniu świeżo wydrukowaną linijkę tekstu, a następnie zamknął oczy i z westchnieniem wypuścił z ręki kartkę która pofalowała na stos leżących na ziemi kilku innych.

Wstał z miejsca, pilotem włączył telewizor kineskopowy, podniósł z biurka skórzany notatnik Moleskine i podszedł do okna. Otworzył notes i zaczął w nim kreślić ołówkiem, co chwila jednak zatrzymując się i z poirytowaniem zamazując kolejne wyrazy. Nagle wytężył słuch i podniósł wzrok znad notatnika, wpatrując się przez okno w przejeżdżające kilkanaście pięter niżej malutkie samochodziki.

Odwrócił raptownie głowę i spojrzał w ekran telewizora. Następnie przekręcił całe ciało i podszedł do grającego pudła marszcząc brwi. Na kineskopie pojawił się właśnie wjeżdżający poprzez gruzowisko na wąską ulicę czołg M-84. Lektor komentował sytuację, a mężczyzna wpatrując się w ekran przeczesał dłonią siwe loki gdy pasek informacyjny na dole zmienił barwę na czerwoną.
Czytaj dalej

Rasizm ASAP

Kapsztad, styczeń 2016.

Około 30-letni czarnoskóry mężczyzna, siedząc przy nakrytym białym obrusem stoliku restauracji na ostatnim piętrze hotelu Ritz, wpatrywał się przez okno w malownicze wybrzeże Zatoki Stołowej. Miał splecione dłonie, dobrze skrojony, szary garnitur, ciemne okulary i wystający ponad krawędź mankietu srebrny zegarek Vacheron Constantin.

– Panie Zuma, pański gość przybył – rzekła cicho kelnerka wychylając się zza oddzielającego stolik od reszty restauracji parawanu.

– Tak, tak, proszę – odpowiedział chłopak wstając – Namaste! – dorzucił z uśmiechem gdy za parawanem pojawił się otyły mężczyzna o wyglądzie Hindusa, w jasnym garniturze, z gęstymi wąsami i złotą bransoletą na nadgarstku.

– Cześć Duduzane – odrzekł przybysz, po czym mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie dłonie całując się w policzek i zasiedli do stolika.

– Spotkałeś się z Londyńczykami? – od razu przeszedł do rzeczy Hindus sięgając do stojącego na środku stołu koszyka po pieczywo.

– Tak, wszystko załatwione. Zgodzili się na kampanię tak jak rozmawialiśmy. Mają też wiele własnych pomysłów do wykorzystania, no i sporo doświadczenia. Ten stary podobno doradzał de Klerkowi – odpowiedział entuzjastycznie czarnoskóry.

– Ile? – rzucił krótko mężczyzna w jasnym garniturze rozsmarowując szybkimi ruchami masło po pieczywie.

– Nie są tani. 100 tysięcy funtów miesięcznie. Czytaj dalej

Afia z Takoradi

Tłum, smród, zaduch, ścieki, otwarty system kanalizacyjny. To nie opis sesji plenarnej Sejmu RP ale Akra, stolica Ghany, do której wybrałem się pewnego razu aby pozałatwiać kilka spraw.

Na miejscu gości mnie Ali, znajomy znajomego. Ustawiamy się wieczorem przy Zongo Junction, centralnym skrzyżowaniu „dzielnicy” o tej samej nazwie. Zongo to specyficzna formacja w Afryce Zachodniej. Pod tym krótkim słowem kryje się opis rozległego skupiska ludności, ale też wyjątkowej mieszanki kultur, a podobno i stan umysłu. Zongo to fawela, bezkresne morze klitek i chałupek, do których ściągają imigranci przede wszystkim z obszaru Sahelu: Burkiny Faso, Nigru, Mali, nawet Czadu, ale też z trzech najbiedniejszych regionów północnej Ghany. Tysiące osób wędruje tutaj w poszukiwaniu lepszego jutra, opuszczając swoje rodzime pustynne okolice. Przyklejone do największych miast, strukturą przypominają paryskie getta. Ludzi zamieszkujących Zongo łączy nie pochodzenie etniczne, ale sam fakt bycia „Zongijczykiem”, osobą zamieszkującą to miejsce. Największy odsetek stanowią muzułmanie (w przeciwieństwie do w większości chrześcijańskiej reszty Ghany), a lingua franca jest tutaj hausa, język pochodzący z pogranicza Nigru i Nigerii, a nie angielski czy też najbardziej popularny w reszcie kraju twi (akan). Jeśli emigrując do Ghany nie możesz odnaleźć się pośród jednej z kilkudziesięciu grup etnicznych, religii i ponad 80 języków, to zapraszamy do Zongo. Czytaj dalej

Raban w dżungli

Nowy Jork, 1973.

W kłębach papierosowego dymu gęsto wypełniającego pomieszczenie odbijało się kolorowe światło zawieszonej nad barem neonowej reklamy piwa Coors Banquet, oraz małego kineskopu pokazującego powtórki wczorajszego meczu Knicksów. Siedzący na barowym stołku czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku, z nastroszoną fryzurą i garniturze w pstrokaty szlaczek, poruszając rytmicznie nogą spoglądał w blask telewizora. Tak naprawdę nie skupiał uwagi na meczu, a jego myśli wędrowały zupełnie gdzie indziej. Przed nim, na białych serwetkach stały dwie szklaneczki wypełnione bursztynowym Southern Comfort.

– Nikt mnie tu nie może z tobą zobaczyć – rzekł biały mężczyzna w podobnym wieku, przed chwilą wchodząc do baru, rozglądając się dyskretnie na boki, i szybkim krokiem podchodząc do towarzysza. Czytaj dalej

Ukryty głód

Addis Abeba, wrzesień 1974.

Mały pokój w jednostce wojskowej na obrzeżach etiopskiej stolicy rozświetlała jedynie lampa ustawionego w głębi projektora filmowego Bell & Howell. Pojawiające się na przeciwległej ścianie obrazy przedstawiały kolejki skulonych na piachu, wychudzonych matek z dziećmi w objęciach, starców o twarzach pokrytych muchami, wszyscy z półotwartymi w grymasie bólu ustami. Ciszę wypełniał spokojny ton głosu lektora z brytyjskim akcentem oraz równomierny, cichy warkot maszyny, w tym momencie przybierający na prędkości zwiastując nadchodzący koniec 16-milimetrowej taśmy filmowej. Po chwili na ścianie pojawiło się logo Thames Television i lampa zgasła spowijając pokój w ciemnościach. Czytaj dalej

Olga z abchaskiego lasu

Aby dostać się do Abchazji, nieuznawanej republiki nad Morzem Czarnym w północnych krańcach Zakaukazia, wysyłam wniosek o wizę wraz ze szczegółami podróży do placówki dyplomatycznej w Moskwie. Rosję wybieram ze względów logistycznych, gdyż jej druga ambasada znajduje się nieco dalej – w Wenezueli. Po paru tygodniach otrzymuję zgodę na przekroczenie granicy w postaci listu uwierzytelniającego a zarazem promesy wizowej. Czytaj dalej