(Jest to kontynuacja relacji z podróży koleją z Etiopii do Dżibuti)
Scam. Z angielskiego oszustwo, szwindel. Róg Afryki to taka jedna wielka giełda samochodowa w Słomczynie, bezustanne granie w trzy karty z somalijskim Mirkiem handlarzem. W Dżibuti dochodzą mnie słuchy, że somalilandzcy pogranicznicy uskuteczniają nową formę tej sztuki, od białych idiotów decydujących się przemierzać te tereny żądając poświadczenia opłaty za wizę. Nie ma kwitu – płacisz chabor.
Wizę do Somalilandu załatwiłem w Addis Abebie za całe 100 dolarów, sponsorując tym samym dwa szpitale i trzy szkoły w Hargejsie. Rachunku brak. Aby wyjaśnić sytuację i ewentualnie poprosić o jakieś potwierdzenie nabycia pozwolenia wjazdu udałem się zatem do drugiej w Afryce misji dyplomatycznej tego tworu – w Djiboutiville.
Na wejściu urzędniczka informuje mnie, że po pierwsze to powinienem przyjść od razu do nich, gdyż tutaj wiza kosztuje „tylko” 68 dolarów (jeden szpital i dwie szkoły). Łapię się za serce nie mogąc złapać oddechu, osuwam się powoli na ziemię, czuję się jakby mi poszła uszczelka pod głowicą w Passacie.
Dalej jest już tylko gorzej. Biurwa mówi, że są świadomi tego typu działań, że niestety nic się nie da zrobić i mogę albo zakupić nową wizę u nich, albo będę musiał bulić na granicy. Udaje mi się nawet porozmawiać z ambasadorem. A ten w koło Ahmedu. Informuję go, że na podstawie artykułu 69 trzeciej Konwencji Genewskiej (to chyba ta o jeńcach) prawo międzynarodowe zabrania mi posiadania dwóch ważnych wiz w paszporcie. To nie robi na nim wrażenia, w tym momencie jestem już pewien, że oni wszyscy są tu w zmowie. Delikatnie daję mu do zrozumienia, że w takim razie to ja to pierdolę, zdejmuję kominiarę, nie będę małpą w tym cyrku a moje drogocenne polskie złotówy wydam gdzie indziej. Jego ekscelencja w sandałach do garnituru rozkłada ręce i niczym ksiądz na pogrzebie bezdomnego informuje mnie, że „niestety, nic się nie da zrobić. Opłata musi zostać wniesiona”.
– W ambasadzie wyraźnie powiedziano mi, że opłata nie musi zostać wniesiona! – drę się nazajutrz na pogranicznika stojąc na dżibutyjsko-somalilandzkiej granicy, gdy ten pyta mnie o kwit za wizę. Na przejście specjalnie dotelepałem się z samego rana, aby uniknąć sytuacji, w której opłacę transport do samej Hargejsy, a w wyniku machloi zostawią mnie tutaj na pastwę. Daję mu zmyślony numer na kartce i mówię, żeby dzwonił do ambasady. Ten mi go oddaje – ty dzwoń. Nie mam telefonu, wy dzwońcie. My też nie mamy.
Każą czekać. Wychodzę przed cieciówę, siadam na pieńku pośród szafranowego piachu i zbitego z desek ogrodzenia oplecionego drutem kolczastym. Dookoła pałętają się kozy, pachnie bryzą i suszonymi na słońcu rybami z pobliskiej Zatoki Tadżura.
W tym momencie sytuacja wygląda jak żywcem wyjęta z Benny Hilla. Wychylam się na pieńku i zaglądam do wnętrza budy, napotykając wzrok strażnika, który robi dokładnie to samo. Chowam się odruchowo. Nachylam się znowu – on również. Zaczynam się śmiać, ten wychodzi, odchrząkuje i gestem zaprasza do środka. Wewnątrz wbija mi stempel, oddaje dokument i każe przechodzić. Coś mnie jednak tyka i otwieram paszport, a tam – pieczątka wyjazdowa. Pokazuje mu tę stronę ze zdziwieniem. Jakiś inny łapie paszport i wbija mi obok stempel tym razem wjazdowy. Ludzie, teraz to ja tu już w ogóle jestem nielegalnie! Na to podają mi długopis mówiąc, żebym sobie ten pierwszy zlikwidował.
Co tu się odpierdala?!
Jestem przekonany, że giełdziarze opracowali jakiś nowy wał, oddaję zatem długopis. Już ja sobie z tym sam poradzę, starym numerem którym ukrywam wizyty w Izraelu na Bliskim Wschodzie (opiszę ten proces niebawem w anegdocie „Jak zamienić Izrael na Sieradz”).
Nieco wcześniej poznaję kilku facetów, z którymi na migi dogaduję się, że zabiorą mnie do Booramy, a stamtąd złapię transport do Hargejsy. Zbijamy cenę do 30 dolarów, 40 chcieli ze stolicy Dżibuti, a jestem już przecież na granicy.
Po drugiej stronie szlabanu poznaję Mahmouda, Somalijczyka, który świetnie włada angielskim. Mieszkał wcześniej w Anglii, Szwecji i Niemczech, a obecnie ukrywa się w Somalilandzie przed alimentami w Anglii, Szwecji i Niemczech. Zaprasza mnie na gościnę do pobliskiej chałupy, a w nocy mamy ruszyć razem do Hargejsy.
Przed chatą rozkładam się na pokrytych słomkową płachtą dechach, otrzymuję somalijski pakiet startowy – kawę z kozim mlekiem w brudnym kubku, kilka gałązek czatu i parę papierosów. Przez cały dzień ukryci przed słońcem i piachem, wśród posklecanych z desek przygranicznych klitek leżymy na skrzypiących kojach czekając na zmrok. Wszyscy żują czat spluwając na piach, też skubię parę listków żeby nie wyjść na frajera. W Rogu Afryki nie żuć czatu to jak nie pić wódki w Polsce – no niby wszystko z tobą w porządku, ale możesz nie dostać kredytu na mieszkanie, sprawować funkcji publicznej, a już na pewno nie adoptujesz dziecka. To dobry moment, aby nawiązać nić porozumienia z tubylcami.
Somaliland, obok Puntlandu (którego nazwa nawiązuje do starożytnego królestwa Puntów) stanowi secesyjny region Somalii dążący do pełnej niezależności. W 1991 r., po latach ucisku przez dyktaturę Siada Barrego, wykorzystując walki klanowe w republice (podczas których Barre wygłosił słynne „doszedłem do władzy bronią i tylko broń mnie stąd odsunie”), region ogłasza niepodległość i od tamtego czasu jego diaspora prowadzi starania o międzynarodowe uznanie (z zerowym jak dotychczas skutkiem). Na podium somalijskiego pierdolnika zajmuje ostatnie miejsce, zachowując względną stabilność pomimo okresowych starć granicznych z sąsiednim Puntlandem, wykazując rozwój, a wszelkie ataki na białasów zwalając na rajdy „tych z Mogadiszu”. Oficjalnie mówi się, że jego niepodległościowe starania blokowane są przez ONZ i społeczność międzynarodową, aby uniknąć bałkanizacji regionu. I w zasadzie jest to prawda, jednak sytuacja wewnątrz jest nieco bardziej skomplikowana.
Otóż wszyscy Somalijczycy etnicznie wywodzą się z tej samej linii, dzielonej następnie na kilka głównych klanów (5-6 w zależności od źródła), a dalej klany poboczne, podklany, grupy itd. Somaliland zamieszkały jest głównie przez klany Isaaq i Dir. Niepodległościowy rząd jest zdominowany przez ten pierwszy, wspierany przez władze Etiopii ciągle szukające dostępu do Zatoki Adeńskiej, natomiast subklany Diru, zamieszkujące zachodnie połacie Somalilandu, czują się bardziej związane z klanami republiki właściwej i mają sceptyczne nastawianie do secesji. Dlatego też podróżując od granicy z Dżibuti do Booramy, na pytanie ze z góry postawioną tezą, „co sądzisz o okrutnym ONZ-ecie i społeczności międzynarodowej odmawiającym wam w pełni należytej niepodległości”, nieraz od somalilandzkich Januszy da się usłyszeć cedzone przez zęby, gorzkie „i bardzo, kurwa, dobrze”.
Leżymy przed chałupą czekając na zmierzch, godziny ciągną się jak smoleńskie miesięcznice. W niektórych krajach Afryki transport nie kursuje nocą ze względów bezpieczeństwa (polecam relację Janusza Tichoniuka, mojego krajana z Podlasia, którego autobus napadnięto w Nigerii dwa razy pod rząd w tym samym miejscu). W Somalii na szczęście ten problem nie występuje, tankowce przecież nie poruszają się po lądzie.
Mahmoud robi za tłumacza, tubylcy pytają co to ta Polska, czy leży w Europie, jak daleko stamtąd do Anglii czy Francji. Tłumaczę im zatem zgodnie z prawdą, że jak Polak idzie po Europie to tak! – rozkładam ręce jakbym trzymał arbuzy pod pachami, wypinam pierś i przechadzam się po gumnie przeganiając kozy – a Francuzy? Tak tylko przemykają – ściągam ramiona, chylę głowę i stópkami wracam na swoje miejsce. Chyba nikt mnie nie zrozumiał.
W międzyczasie za ostatnie niewymienione dżibutyjskie franki od chudego starca kupuję podawaną prosto z taczki, zawiniętą w gazetę, suszoną na słońcu rybę ze sproszkowanym chilli i solą z Morza Czerwonego (3, 2, 1, shoenice).
Czym bliżej zmroku, tym częściej pojawiają się wcześniej spotkani przeze mnie faceci. Kilkukrotnie rozmawiają z Mahmoudem mocno gestykulując, sytuacja robi się coraz bardziej napięta. Domyślam się o co chodzi – ekipa wkurwiła się na mojego towarzysza za podebranie klienta. Mahmoud nie wygląda jak Jerzy Urban więc ostatnie czego sobie życzę, to żeby dostał za mnie po mordzie, macham mu zatem że wszystko w porządku i idę obczaić załogę.
Kierowca, ogromny facet o twarzy rzeźnika i okularach Pershinga, ale w wyprasowanej koszuli – nieźle. Facet dukający coś po angielsku w czystych, wypastowanych butach – dobrze! Młody chłopak w dresie, bez jedynki, ze srebrną ketą na szyi – od razu nawiązujemy nić porozumienia, oraz szalony starzec bez butów z tobołkiem na kiju wrzeszczący coś do siebie co jakiś czas – cóż, sam kiedyś zagłosowałem na Korwina.
Dobra, jadę z nimi.
Gdy zapada zmrok, co jakiś czas w głąb pustyni odjeżdżają pojedyncze rozklekotane Range Rovery i Land Cruisery. Pogranicze somalilandzkie to taka katarska liga piłki nożnej – to tu trafiają stare, niechciane SUVy z całej Afryki aby dograć swojego żywota. W końcu i na nas czas, jeździmy jeszcze z godzinę po okolicznych chatkach odbierając wiązane jutowymi sznurkami pakunki, wiązki czatu, paliwo. W końcu podjeżdżamy pod jakąś chałupę, kierowca i chłopak znikają na dłuższy czas. Z wnętrza dochodzą dziwne dźwięki, niedługo potem dresiarz zjawia się z kocem i czarną plastikową torbą z której pachnie posypką dla niemowląt. Zastanawiam się, czy za przewożenie zwłok dziecka jest jakaś ustawowa zniżka w Somalii.
Po chwili do samochodu dołącza kobieta z na oko 5-letnią dziewczynką, obie w czadorach, i okutanym w koc niemowlęciem na ramieniu. Muszę przyznać, że na ten widok nieco spada mi kamień z serca, póki nie zajeżdżamy ponownie na „stację benzynową” (czy raczej punkt rozlewu paliwa z beczek) a kierowca wskazuje rozlewaczowi palcem na mnie i dziewczynkę śmiejąc się, po czym odjeżdżamy bez tankowania. Ciekawe kto pójdzie pierwszy na targu niewolników w jakiejś pirackiej wiosce. Fakt, dziewczynka jest sporo młodsza, ale ja byłem szczepiony.
Podjeżdżamy pod ostatni checkpoint przed wyruszeniem w mrok pustyni, obok nas ustawia się kolejna terenówka. Wraz z momentem oddania dokumentów obaj kierowcy dają ostro po garach, przez parę minut ścigamy się z drugą Toyotą. Przez okno, wśród kłębów kurzu, pomiędzy przenikającymi krzewami obserwuję migoczące dachowe halogeny. Nikt nie chce dać za wygraną, przegrana oznacza kilkuminutowy postój lub jazdę w tumanach piachu.
Jeżeli Tomek Michniewicz jeździ po „drogach których nie ma” (?!), to tu by się chyba zersał. W tej części Somalilandu nie istnieje jakakolwiek infrastruktura. Piach i krzewy. Kierowca pruje przed siebie kierując się kompasem. Tak naprawdę to nie ma znaczenia, czy ominiemy jakieś wysuszone drzewo z prawej czy z lewej, ważne, aby kierować się na południe. Czasem widząc przed nami kilka różnych piaskowych kolein staram się zgadnąć którą mańkę szofer wybierze, ten jednak jakby czytając mi w myślach zawsze odbija kierownicę w inną stronę. Cała buda trzęsie się, podskakujemy razem z nią, dwa razy uderzam głową w szybę, raz w podsufitkę.
Po godzinie jazdy dziewczynka jest już cała zarzygana. Mam nadzieję, że nie dostanę biegunki od tej rybki na granicy (chłopie, miałeś przestać jeść te świństwa z przygranicznych bud!) gdyż właśnie zmarnowałem na nią cały swój przydział papieru toaletowego przeznaczonego na tę podróż wycierając buzię (a nie były to dwa listki). Tylko okutany bobo zdaje się nie przejmować huśtawą, śpi w najlepsze z błogą miną jakby śniło mu się referendum niepodległościowe Somalilandu.
Gdzieś w połowie nocy zajeżdżamy do położonej pośrodku niczego budy, nie mam pojęcia jak się tu dostaliśmy, kierowca znalazł to jak komornik zaskórniaki. Niesamowita cisza, w oddali słychać jedynie pracujący agregat, kilkoro Beduinów pod ścianą ogląda nigeryjski film akcji z kasety wideo na zamykanym w skrzyni lampowym telewizorze. Niebo jest przejrzyste, napakowane ogromnymi gwiazdami. Jemy po misce makaronu z oliwą, zostawiamy pęczek czatu i ruszamy dalej.
Nad ranem jesteśmy w Hargejsie, spędzę tu kilka dni.
Somalilandzki szyling to nowy Bitcoin, jest tak agresywny, że trzeba go trzymać w klatkach.
Róg Afryki to fascynujący region. Na początku pobytu w Dżibuti wymieniam 100 euro. Za te pieniądze kupuję wizę do Etiopii (40$), załatwiam transport do Hargejsy (30$), jem parę razy najtańsze spaghetti na ulicy, wypijam dwa małe piwa (importowane z sąsiedniej Etiopii i kosztujące dokładnie 10 razy więcej niż tam!) i dwie butelki wody. Z tego zostają mi w ręku trzy małe monety. Za te trzy monety później w Somalilandzie jem trzy dni po trzy posiłki dziennie.
Naszym rodzimym karkom podsuwam pomysł na biznes prosto z Somalii. Chłopak przed pakernią w Hargejsie sprzedaje instant szejki proteinowe. Szklana – tysiąc szylingów (ok. 35 gr). Krzepa, siła, i nienawiść do rządu centralnego w Mogadiszu w cenie.
Somaliland to dziwny twór. Nie wyślemy stąd kartki pocztowej do cioci, gdyż nie należy do żadnego systemu pocztowego, a ostatni zabytkowy budynek poczty, jeszcze z czasów brytyjskich, został zburzony przez rządowych 2 lata temu razem z jedyną w kraju biblioteką (obecnie trwa ustanawianie nowej wraz z pierwszym w kraju muzeum).
Jednocześnie, jadąc ku etiopskiej granicy rozklekotanym busem, zatrzymujemy się gdzieś na pustyni aby przepuścić wielbłądy. Wyciągam telefon aby zrobić zdjęcie, a kierowca podaje mi karteczkę z jakimś napisem. Patrzę zdziwiony. Hasło do WiFi. Oglądam się za siebie – okutane kobiety, toboły, standard. Mówię mu zatem, że jak ja tu się zaraz połączę z jego WiFi, to mu oddam wszystkie pieniądze które mi zostały. Gdy dojeżdżamy do iście bajkowej granicy, kręcę z podziwem głową, ten śmieję się i zostawiam mu wszystkie szylingi (i tak bezużyteczne gdziekolwiek indziej na świecie).
Instagram | Pozostałe opowiadania
Omg! Wreszcie blog podróżniczy z prawdziwego zdarzenia. Mimo wkrętów typu „znajduje jak komornik zaskórniaki” (to Twój styl) całość trąci Kapuścińskim – uwielbiam <3 Pisz, pisz, pisz!! A potem wydaj to jako książkę. Bedziesz wielki. Dziękuję! :-)