Argana

Marrakesz, kwiecień 2011.

Gzegos, jella, wstawaj, bo cię zaraz ktoś zobaczy! – kobieta o oliwkowej skórze budzi mnie kuksańcem w ramię. Leniwe podnoszę się z łóżka przecierając twarz dłonią. Uchylam drzwi hotelowego pokoju i upewniając się, że nikt nie stąpa po orientalnych płytkach korytarza wymykam się na zewnątrz.

Amal, drobną 25-latkę (parę lat ode mnie starszą) o urokliwej nie tylko urodzie ale również imieniu (arabskie ‘amal czyli po polsku „nadzieja”, prawie jak „tradycja”) poznaję na przedmieściach Rabatu gdzie wtedy pracuję. Ma oczy jak węgle, w których ledwo da się dostrzec źrenice, oraz grube, kruczoczarne, sięgające do lędźwi włosy, z których można by zaplatać marynarskie liny. Waży może z 45 kilogramów, czasami dla żartu obejmuję ją ramieniem i próbuję zapakować do swojej podróżnej walizki, a ona śmieje się do rozpuku machając w powietrzu stopami długości moich dłoni. W wolnych chwilach sama uczy się polskiego, a ja płaczę ze śmiechu i zastanawiam się skąd u licha bierze te swoje dziwaczne powiedzonka typu „dobrze panie bobrze” czy „co tam hipopotam”.

Często wyjeżdżamy za miasto, uciekając przed nieco wścibskim wzrokiem konserwatywnego społeczeństwa. Chcemy się pobrać, może przenieść do Europy, nie mamy jednak jeszcze certyfikatu małżeńskiego i wszyscy hotelarze robią nam z tego powodu problemy… Czytaj dalej

Szczęściarze z Islamabadu

Peszawar, 20 września 2008.

Z małego, bielonego wapnem kamiennego domu na przedmieściach wyszło siedmiu mężczyzn w sięgających za kolana, odświętnych białych szatach typu kurta i różnokolorowych, wełnianych pakolach na głowach. Delikatny popołudniowy wiatr smagał ich śniade twarze niesionymi drobinami piasku.

– Boisz się, Zahid? – powiedział jeden z pokaźną, gęstą brodą.

– Nie. Już nie, hamdullah – odrzekł najmłodszy z nich nieco się wahając.

– To dobrze. Pamiętaj, że Bóg jest z tobą – uciął krótko ten pierwszy i uśmiechnął się serdecznie.

Wolnym krokiem, z założonymi z tyłu rękoma, przeszli przez piaszczyste podwórze podchodząc do stojącej na ulicy zielonej wywrotki MAN z naciągniętą na skrzynię ładunkową plandeką. Najmłodszy otworzył drzwi kabiny i odwrócił się do pozostałych.

– Bóg jest wielki – szepnął mu do ucha brodacz, nachylając się i serdecznie przytulając. Następnie pozostali mężczyźni powtórzyli czynność, po kolei dotykając piersiami ramiona chłopaka i głaszcząc po policzku uśmiechali się, gdy jeden ze zgromadzonych zaczął cicho nucić.

Młody mężczyzna odwrócił się, wspiął do szoferki i zamknął drzwi. Rozejrzał się po kabinie, dotknął leżącej obok siedzenia kierowcy plastikowej torby i odpalił silnik. Powoli ułożył dłonie na kierownicy zaciskając palce. Uśmiechnął się do siebie i ruszył obserwując w bocznym lusterku oddalających się mężczyzn w białych szatach. Czytaj dalej

Dom bin Ladena


Poszukując ambasady jednego z państw w stolicy Sudanu natrafiłem na… dom bin Ladena.

Stojąc przed jedną z posiadłości w Al Riyadh, willowej dzielnicy w centrum Chartumu, próbuję odczytać jak zwykle źle podane koordynaty na lokalnych mapach.

– On już tu dawno nie mieszka, he he he – zagaduje stojący niopodal facet.
– Kto? Ambasador Erytrei?
– Jaki ambasador? Usama!
– Jaki Usama?! Czytaj dalej