Motocykl na Outbacku

Mam do oddania motocykl crossowy 250 cm3. Całkiem zgrabny, niemal nowy, tyle że… znajdujący się na australijskim wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Jak jednak wszedłem w jego posiadanie?

Lata temu pomieszkiwałem w sercu tzw. Outbacku – gdzieś pośrodku pokrytego spalonymi słońcem czerwonoziemami, rozpościerającego się na północnych krańcach Antypodów pustkowia. Jeżeli diabeł mówi dobranoc na Targówku, to tu szepcze dzień dobry. Kilka zatęchłych barów, parę sklepów z narzędziami, podmiejski, rozsypujący się roadhouse, a przede wszystkim nieustannie przemykający pomiędzy pojedynczymi budynkami, świszczący wiatr pustyni (mieszczuchy ze wschodniego wybrzeża nazywają te tereny nieco pogardliwie bushem). Jedyne 1 600 km od Perth, najbliższego, większego skupiska ludności. Pomijając jednak dwa miliony mieszkańców stolicy stanu, w obrębie zajmującej trzecią część kontynentu Australii Zachodniej mieszka ok. 500 tysięcy osób. To mniej więcej tak, gdyby na łącznej powierzchni Hiszpanii, Francji, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, a, bladź, dorzućmy jeszcze Ukrainę, żyli tylko Poznaniacy, czy też – proporcjonalnie – jakby terytorium Polski zamieszkiwali jedynie rozsiani po całej jej tafli mieszkańcy Łomży (scenariusz znany jako „koszmar Białostoczan”).



Czytaj dalej

Wiedza Zero

Wyspa Vanua Levu, Fidżi, lipiec 2016.

W dokach Savusavu, portowej wioski drugiej do co wielkości wyspy archipelagu Fidżi, wysiadam z czterdziestoletniej, pordzewiałej łajby, przecinającej południowopacyficzne Morze Koro. Korzystając z pokaźnej hinduskiej mniejszości etnicznej wyspy, pragnę napisać opowiadanie o tzw. „blackbirdingu” – procesie XIX-wiecznego podstępnego porywania rdzennych mieszkańców Oceanu Spokojnego do pracy na plantacjach trzciny cukrowej europejskich kolonii.

Od zwykłego niewolnictwa „czarnoptactwo” (od blackbird – określenia którym nazywano tubylców) różniło się przede wszystkim odmiennymi ramami czasowymi (łapanki „siłowe” z Czarnego Lądu zostały zdelegalizowane przez władze Stanów Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa już na początku wieku), oraz nieco innym podejściem do tematu – wyspiarzom proponowano krótkotrwałe kontrakty zarobkowe, mydlono oczy szybkim powrotem do ojczyzny, pewną rolę odgrywały również względy misjonarsko-religijne (część porywaczy zakładało koloratki dzierżąc pod pachami czarne księgi), a po załadowaniu na statek – burta na trzy spusty i dzida na plantację do Peru.

Pod koniec wieku władze kolonialne zaczynają kręcić nosem na ten proceder, zdarzają się przypadki porzucania nowo nabytej siły roboczej gdzieś na wysepkach po drodze (zazwyczaj po zakończeniu „kontraktu” wynajęci do odstawienia wyspiarzy do domu prywatni armatorzy wywożą ich na pierwszą wyspę obok, musi interweniować Royal Navy), przehandlowywania żywego inwentarza z innymi załogami, nie mówiąc już o przemocy i chorobach na pokładzie.

Dlatego też brytyjskie władze zarządcze fidżyjskiej kolonii wykazują się bezprecedensową heroicznością w stosunku do swych wyspiarskich poddanych i biorąc ich w obronę stwierdzają, że nikt nie jest godzien wykonywania katorżniczej pracy w nieludzkich warunkach przy plantacjach trzciny cukrowej gdzieś na końcu świata.

I tak oto na Fidżi pojawili się Hindusi.

Czytaj dalej