Wiedza Zero

Wyspa Vanua Levu, Fidżi, lipiec 2016.

W dokach Savusavu, portowej wioski drugiej do co wielkości wyspy archipelagu Fidżi, wysiadam z czterdziestoletniej, pordzewiałej łajby, przecinającej południowopacyficzne Morze Koro. Korzystając z pokaźnej hinduskiej mniejszości etnicznej wyspy, pragnę napisać opowiadanie o tzw. „blackbirdingu” – procesie XIX-wiecznego podstępnego porywania rdzennych mieszkańców Oceanu Spokojnego do pracy na plantacjach trzciny cukrowej europejskich kolonii.

Od zwykłego niewolnictwa „czarnoptactwo” (od blackbird – określenia którym nazywano tubylców) różniło się przede wszystkim odmiennymi ramami czasowymi (łapanki „siłowe” z Czarnego Lądu zostały zdelegalizowane przez władze Stanów Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa już na początku wieku), oraz nieco innym podejściem do tematu – wyspiarzom proponowano krótkotrwałe kontrakty zarobkowe, mydlono oczy szybkim powrotem do ojczyzny, pewną rolę odgrywały również względy misjonarsko-religijne (część porywaczy zakładało koloratki dzierżąc pod pachami czarne księgi), a po załadowaniu na statek – burta na trzy spusty i dzida na plantację do Peru.

Pod koniec wieku władze kolonialne zaczynają kręcić nosem na ten proceder, zdarzają się przypadki porzucania nowo nabytej siły roboczej gdzieś na wysepkach po drodze (zazwyczaj po zakończeniu „kontraktu” wynajęci do odstawienia wyspiarzy do domu prywatni armatorzy wywożą ich na pierwszą wyspę obok, musi interweniować Royal Navy), przehandlowywania żywego inwentarza z innymi załogami, nie mówiąc już o przemocy i chorobach na pokładzie.

Dlatego też brytyjskie władze zarządcze fidżyjskiej kolonii wykazują się bezprecedensową heroicznością w stosunku do swych wyspiarskich poddanych i biorąc ich w obronę stwierdzają, że nikt nie jest godzien wykonywania katorżniczej pracy w nieludzkich warunkach przy plantacjach trzciny cukrowej gdzieś na końcu świata.

I tak oto na Fidżi pojawili się Hindusi.

Wykorzystując zerowy dostęp do wiedzy i jakiekolwiek pojęcie o świecie biedoty z Uttar Pradesh (często wmawiano rekrutowanym, że jadą pracować do Kalkuty – rzut kamieniem za horyzont), proponowano im tzw. gimrit – rodzaj dwustronnej, pięcioletniej umowy na pracę na plantacji wraz z zagwarantowanym powrotem. Po upływie pięciolatek okazuje się, że plantacja to nie bollywoodzka bajka, powrót do ojczyzny kosztuje, a wybuch I wojny światowej wstrzymuje wydawanie „gimritów”.

Część przyjezdnych stwierdza jednak, że nawet bicie kolonialnym kijem po grzbiecie jest lepsze od kąpieli w Gangesie, i pozostając na wyspie szybko zabiera się za to, co Hindusom wychodzi najlepiej – produkcję innych Hindusów. W taki właśnie sposób robotnicy z krainy curry znaleźli się na rajskich wysepkach Południowego Pacyfiku, a udział ich potomków w dzisiejszej mozaice kulturowej Fidżi stanowi skromne 40%.

Ale żeby dowiedzieć się tego, potrzebny mi jest dostęp do wiedzy. Na dziesięciogodzinny rejs łajbą nie zabieram lokalnej karty SIM, ledwie zdążam do portu na 4:30 rano, poza tym zakładam, że na pokładzie prędzej złapię tyfus niż zasięg. Ku swemu zdziwieniu zauważam jednak, że zbliżając się do brzegów innych wysepek, poupychane w kątach matki w przerwach pomiędzy karmieniem siódemki dzieci logują się na jakąś ultra-podstawową aplikację Facebooka korzystając z sieci 3G.

W porcie udaję się zatem do jednej z drewnianych budek pomalowanych pstrokatą, obdrapaną farbą jednego z miejscowych operatorów sieci komórkowych i nabywam kartę SIM. Wkładając do telefonu wybieram adres Wikipedii, a na górze ekranu zauważam tajemniczy czerwony pasek z napisem „Using Wikipedia free of charge”…

Program Wikipedia Zero powstał w 2012 r. z inicjatywy Wikimedia Foundation jako klon pomysłu, według którego istniał już inny podobny projekt – Facebook Zero. Zakłada on stosowanie tzw. zero rating – na podstawie dwustronnych umów zrzeczenia się lokalnych operatorów telefonii komórkowej z naliczania taryfowego za przesyłanie danych z konkretnego źródła. Projekt którego celem jest promowanie wolnego, darmowego dostępu do wiedzy wśród najuboższych warstw społeczeństw krajów rozwijających się osiągnął spory sukces– w następnym roku zdobywa prestiżową, międzynarodową nagrodę, przez następne 6 lat dołącza do inicjatywy ponad 70 operatorów rezygnując z naliczania kosztów ku wspólnemu dobru. Jest to piękna historia ku pokrzepieniu serc, ukazująca jak biedne społeczeństwa krajów trzeciego świata, od Afganistanu po Zimbabwe, wyznając uniwersalną XVI-wieczną zasadę, że „Wiedza to potęga, a Francja jest bekonem”[2], mogą dzięki nowoczesnym technologiom w połączeniu z bezinteresowną ludzką dobroczynnością cieszyć się zupełnie darmowym dostępem do oceanu wiedzy annałów największej światowej encyklopedii… jeszcze przez 2 tygodnie.

Zasada neutralności sieci (net neutrality) została sformułowana jeszcze w latach 90. i zakłada niedyskryminowanie przez dostawców usług internetowych (ISP – Internet Service Providers) przesyłu danych ze względu na szereg kwalifikatorów – ich rodzaj, końcowego odbiorcę, źródło przekazywanej treści etc. Jedną z zasad mającą wyznaczać pojmowanie neutralności siedzi jest koncept zwany dumb pipe (czyli „zasadą głupiej rury”, nie obrażając nikogo) który zakłada traktowanie kanału przepływu treści internetowych w sposób zbliżony do systemu wodociągowego – w którym to kanalizacja nie ma wpływu na to komu i ile surowca przesyła, spełniając jedynie funkcję biernego nośnika.

Największą rzeszę zwolenników, ale i przeciwników, idea zbiera w Stanach Zjednoczonych, gdzie podjęto nawet próbę jej prawnego uregulowania. Otóż w anglosaskim prawodawstwie istnieje sformułowanie formalnoprawne terminu „przewoźnika publicznego” (common/public carrier, w ustawodawstwie unijnym pojawia się jedynie sformułowanie „przewoźnika” do użytku w danym akcie prawnym). Krótko mówiąc, w USA spółka chcąc świadczyć usługi użyteczności publicznej (przewozu osób, dóbr, ale również paliw kopalnianych i połączeń telekomunikacyjnych) musi uzyskać status common carrier, którego warunkiem jest niedyskryminowanie użytkowników ze względu na szereg czynników.

I ten właśnie kazus postanowiono wykorzystać, głównie za kadencji prezydenta Obamy – zwolennika zasady – do próby prawnego uregulowania kwestii neutralności sieci. Federalna Komisja Łączności (FCC – Federal Communications Commission), sprawująca pieczę nad uznawaniem dziedzin przewoźników za „publicznych”, opowiedziała się kilkukrotnie, wbrew Kongresowi, za takimż traktowaniem ISPów, a w 2015 r. wydała w tej sprawie oficjalne stanowisko. Dwa lata później administracja Donalda Trumpa przejmuje kontrolę nad FCC, cofając stan do poprzedniego, i obecnie toczy się batalia sądowa pomiędzy Komisją a rządami federalnymi poszczególnych stanów (Kalifornia za to przyjęła swoje własne prawo na ten temat).

Zwolennikami stosowania konceptu są głównie duże przedsiębiorstwa generujące lwią część przesyłanych treści – Microsoft, Twitter, eBay, Amazon – które argumentują jej zasadność głównie sprowadzając dyskusję do tematów wolnościowych i praw człowieka – potencjalnym zagrożeniem związanym z dyskryminacją użytkowników Internetu, parcelowaniem pakietów danych, wzrostem kosztów końcowych (czyli coś czego hipotetycznie można by uniknąć stosując wspomnianą wcześniej „głupią rurę”).

Na drugiej szali (przeciwników), mamy natomiast głównie międzynarodowe koncerny producentów sprzętu, obsługujących globalną wioskę pod względem technicznym – AT&T, Cisco, Comcast, IBM. W skrócie, kontrują oni, że począwszy od międzykontynentalnych, transoceanicznych podziemnych światłowodów, kończąc na osiedlowych sieciach, internetowe nitki przepływowe nie stanowią wcale rzeczy niczyjej, podlegają ciągłej amortyzacji, a ci, którzy powodują ich największe obciążenie powinni partycypować w kosztach ich utrzymania, oskarżając o swoiste pasożytnictwo (free riding). Koncerny nie widzą nic złego w pobieraniu zwiększonych opłat w zamian za lepszą jakość produktu (koncepcja ta nazywana jest net bias – od ang. bias czyli „stronniczość”, w odróżnieniu od „neutralności”). Dodatkowo ISPy zarzucają generatorom treści, że taka postawa spowalnia globalny rozwój Internetu, a praktyczne zastosowanie neutralności sieci wymaga dodatkowych uregulowań prawnych – co samo w sobie może przeczyć idei.

No dobrze, ale co te korporacyjne przepychanki mają wspólnego z ograniczaniem dostępu do wiedzy w krajach trzeciego świata? Otóż kilka lat temu ktoś zauważył, że tak jak dyskryminowaniem ze względu na rodzaj treści może być podnoszenie opłat za dostęp do danego medium, według tego samego rozumowania naruszeniem zasady neutralności sieci jest rezygnacja z ich pobierania – tylko niejako w drugą stronę.

Z czasem organizacje pozarządowe zajmujące się „prawami cyfrowymi” (digital rights) zaczęły dostrzegać problem, uznając go za „niebezpieczny kompromis”. Co ciekawe, przedstawicielka Wikimedia Foundation w artykule The Washington Post sama zauważyła istnienie zależności, co stawia ją w kłopotliwej sytuacji (Wikipedia wspierała wcześniej stosowanie zasady) przyznając, że co prawda działalność projektu rozmywa barierę neutralności sieci, ale wypełnia „ogólną misję wolnego dostępu do wiedzy”[3]. Wikipedia Zero już wcześniej spotkała się z krytyką, lecz ze względu na zupełnie inne aspekty: słabą rozpoznawalność poza zachodnimi krajami oraz potencjalną możliwość wykorzystywania do łamania praw autorskich (w Bangladeszu, gdzie funkcjonują oba projekty „zerowe”, od razu zostały do tego zaprzęgnięte – jeden do wgrywania treści na serwery, drugi aby dzielić się linkami do nich w zamkniętych grupach). Gwóźdź do trumny programu wbiło natomiast Ministerstwo Transportu i Komunikacji Chile w 2014 roku, stwierdzając, że zero-rating narusza neutralność sieci i w rezultacie zakazując tych praktyk u siebie w kraju.

Programy Facebook Zero oraz Twitter Zero rozwijają się w najlepsze, na podstawie niezależnych umów koncernów z operatorami (nie jest jasne czy korporacje oferują w zamian gratyfikacje finansowe), szczególnie w krajach o wciąż rozwijającym się potencjale reklamowym.

Projekt Wikipedia Zero ma zostać zamknięty do końca tego roku.

Warszawa, grudzień 2018.


[1] – ilustracja do artykułu dzięki uprzejmości Pawła Kuczyńskiego. Więcej prac autora: www.pictorem.com/profile/Pawel.Kuczynski
[2] – „Wiedza to potęga, a Francja jest bekonem” – jedna z ulubionych anegdot autora pochodząca z humorystycznego wątku na amerykańskim portalu Reddit, opisująca postrzeganie pewnym kwestii przez dzieci: 
[3] – pełen artykuł z The Washington Post ukazujący różne podejście do tematu.

Instagram | Pozostałe słowa i myśli

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *