Gdzieś w Saharze Zachodniej, maj 2018.
Smagając twarz budzą mnie promienie wznoszącego się ponad biały, idealnie płaski horyzont słońca. To tu wczoraj zastał mnie zmrok. 3 dni drogi od Rabatu, jeszcze z jeden do mauretańskiej granicy. Wygrzebując się z pustynnej zaspy otrzepuję z piachu, zwijam swoje madejowe łoże – kawałek kartonu który podarował mi jakiś przejeżdżający beduin – i kroczę z powrotem ku położonej nieopodal, przecinającej wzdłuż bezkres zachodniej Sahary drodze.
Sahara Zachodnia to specyficzny twór, tzw. państwo nieuznawane (a przynajmniej nie przez ¾ członków ONZ). Była hiszpańska kolonia zamieszkiwana w przeszłości głównie przez Sahrawich, rdzenny lud tej części pustyni. Na początku lat 70. saharyjscy studenci marokańskich uniwersytetów formują antyhiszpański, proniepodległościowy ruch, tzw. Front Polisario. W połowie dekady zmagająca się z wewnętrznymi problemami Hiszpania (umiera generał Franco), chcąc uniknąć konfliktu w Afryce, wycofuje się z Sahary Zachodniej na podstawie Porozumień z Madrytu, zostawiając pustynne tereny na pastwę losu. Od razu na bogatego w złoża fosforanów ochłapa niczym ministry polskiego rządu na nagrody rzucają się sąsiednie Maroko i Mauretania. Hassan II, król pierwszego agresora, znany z tego, że się w tańcu nie pierdoli1, jeszcze przed formalnym wyjściem Hiszpanów organizuje tzw. „Zielony Marsz” – pochód ponad 300 tys. cywili pod obstawą królewskiej armii wkracza na tereny Sahary, aby zademonstrować historyczną ideę „Wielkiego Maroka”. Król od saharyjskiego plebsu niczym Polacy w Juracie odgradza się tzw. „bermą”, czy też Marokańskim Murem Zachodnioafrykańskim (Moroccan Western Sahara Wall), ciągnącą się na długości 2,5 tys. km piaskową fortyfikacją a zarazem najdłuższym na świecie polem, tfu, dworem minowym, spychając setki tysięcy Sahrawich do obozów dla uchodźców w zachodniej Algierii (podobno główny architekt tego przedsięwzięcia został później zaprzęgnięty do zaprojektowania warszawskiej Mariny Mokotów).
Mur, miny i drut kolczasty rozpościerają się przez niemal całą długość Sahary Zachodniej aż do mauretańskiej granicy.
I tam się właśnie kieruję. A następnie dalej, przez ziemię niczyją do Nawazibu (Nouadhibou), drugiego co do wielkości miasta Mauretanii, aby przejechać się na dziko ponoć najdłuższym na świecie pociągiem towarowym, wożącym w węglarkach rudę żelaza z kopalń w sercu pustyni do portu nad wybrzeżem Atlantyku.
7 lat temu pokonałem już tę trasę w obie strony (wspominałem o tym m.in. w anegdocie „Chabor na Saharze”2), jadąc autem dalej, wgłąb Afryki Zachodniej, na hehe import-export handel złomem (Mauretania miała wtedy jeszcze inną flagę, zmienioną w zeszłym roku jako sprawa niecierpiąca zwłoki w ogólnokrajowym referendum, bo czymże jest przecież jedno z najniższych PKB w Afryce przy tym palącym problemie). Wówczas jednak, wymęczony przywleczoną z Mali malarią, byłem zbyt zajęty zdychaniem jak psie ścierwo na brudnym materacu w jakiejś mauretańskiej chałupie i nie dałbym rady nawet podciągnąć się na tę pieprzoną węglarkę. Słysząc z daleka kotłujące się ze świstem tony żelastwa, obiecałem sobie, że jak przeżyję, to tu wrócę. No i jestem, zdrowy, zwarty i gotowy, codziennie robię od 5 do 7 pompek!
Z drogi zgarniają mnie Bamba i Mamadou, dwaj Senegalczycy goniący białe Peugeoty Boxery z Europy do Dakaru. Stacji radiowych nie uświadczysz na tym pustkowiu, na szczęście chłopaki są uzbrojeni w kasety z bębniarską muzyką Wolof.
Wieczorem jesteśmy na granicy. Z moim fartem i tempem poruszania się, wcale nie jestem zaskoczony, że frontiera jest już zamknięta. Na szczęście pustynne przejścia graniczne, ze względu na swoje położenie oraz okoliczne zagęszczenie ludności na poziomie gdzieś pomiędzy mongolskim stepem a Marsem, różnią się atmosferą od wielu w pozostałych częściach Afryki, dzięki czemu unikam nocki w areszcie i ewentualnej defloracji przez murzyńskiego Zbigniewa Stonogę (incydent ten opisałem w opowiadaniu „Noc w celi”3).
Po stronie marokańskiej dwie knajpy-dormitoria, przed nimi kilka terenówek. Wchodzę do jednego z wyszynków, wewnątrz etniczna mieszanka. To tutaj świat arabski spotyka się z Czarną Afryką. Na plastikowych krzesłach siedzą Senegalczycy, obłożeni torbami pełnymi podrobionych Rolexów, arabscy kierowcy ciężarówek, wysocy, chudzi Maurowie z twarzami zasłoniętymi szczelnie przed niesionym wiatrem pustyni piaskiem.
Trwa ramadan, wszyscy zgromadzeni w zniecierpliwieniu wyczekują pierwszej tego dnia uczty mającej nadejść wraz ze zmrokiem. Na zawieszonym na ścianie telewizorze relacja na żywo z Arabii Saudyjskiej, od wielu godzin jedyne ujęcie ukazuje świątynię Al-Kaba w Mekce i spacerujący w okół niej tłum wiernych. Emocje jak na grzybach, klientela znudzonym wzrokiem zerka w ekran, nikt jednak nie narzeka – wszyscy doskonale zdają sobie sobie sprawę, że mogliśmy przecież trafić na jakikolwiek program Filipa Chajzera.
Właściciel pustynnej karczmy, niewysoki, przysadzisty Arab z gęstym wąsem, krzątając się po pomieszczeniu donosi smażone ryby i harirę (postną zupę z cieciorki) z jajkami na twardo i daktylami. Wszyscy goście zerkają wygłodniali w stronę kuchni, porównując na smartfonach czas końca postu w aplikacji Muslim Pro (xD). Zapada zmierzch, w półmroku sali jadalnej siedzimy przy plastikowych stolikach pokrytych ceratą, spoglądając za okno na zapadający nad Saharą wieczór, czekamy z utęsknieniem na zachód słońca jak dzieci Mateusza Kijowskiego na powrót ojca do domu.
Wychodząc przed budynek na papierosa, czerpię oddech wiatru pustyni i poznaję dwie fajne Senegalki. Nie tracąc czasu zagaduję zatem, jak ich samopoczucie przed czekającym za miesiąc nieuchronnym wpierdolem od husarskiej reprezentacji pod wodzą marszałka Nawałki, chwała Wielkiej Polsce precz z komuną. Patrzą na mnie zdziwione. Boże, dziewczyny, ogarnijcie się, jak można nie wiedzieć kim jest Dżerzi Brzęczek!
Po uczcie podchodzę do karczmarza i zagaduję o jakieś miejsce do spania. Tutaj zdziwienie, gdyż okazuje się, że przytułek jest „completo”. Urodzony za komuny i wychowany w latach 90., kursując pomiędzy bazarem na Kawaleryjskiej w Białymstoku a stadionem X-lecia, doskonale zdaję sobie jednak sprawę, że nie ma takich drzwi których nie otwiera odpowiednia ilość szeleszczących banknotów. Wyjmuję zatem zwitek pieniędzy, odliczam 3 złote 20 groszy i wsuwam Arabowi porozumiewawczo w kieszonkę koszuli. Ten z pogardą wskazuje mi kąt pod nieczynnym zlewem w budynku gospodarczym za kuchnią. Wkraczam do tego barłogu z miną „fuck yea”, patrz synek, tak się załatwia interesy! Zganiam nogą karalucha ze ściany, skarpetą zatykam szczurzą jamę i rozkładając karton pod zlewem układam się do snu. Przykrywam kawałkiem dykty, zarzucam jeszcze tylko Comę na słuchawkach i wyobrażając sobie, że jestem w akademiku AGH zasypiam jak dziecko.
Rankiem wrota Sahary otwierają się na oścież, tłum zarzuca toboły na plecy i ruszamy ku przejściu. Czekając na pieczątkę w zatłoczonej stróżówce poznaję Dżediego i Hectora, Polaka i Meksyka, dwóch hipisów jadących na stopa na jakiś festiwal dla brudasów w Senegalu. Jeden przemyca po świecie polskie kwasy (w całkiem imponujący sposób, muszę przyznać) wymieniając na lokalne psychodeliki, drugi od 3 lat jest bezdomny. Od razu gdy ich zauważam wiem, że pociągiem pojedziemy razem, więc gdy składam im propozycję wspólnego przejazdu, ci łapią się tylko za głowy wykrzykując „ŁOOŁ MEEN, OSOOM!”.
Pomysł wspólnej podróży przez piaski pustyni do serca Sahary brzmi jak coś, czego nikt nam nie odbierze…
Razem przechodzimy przez tzw. no man’s land – ziemię niczyją, kilkukilometrowy pas pustyni pomiędzy granicami Maroka i Mauretanii. Ten teren to terra nullius, ciekawostka międzynarodowa, gruntowy odpowiednik prawnorzymskiego res nullius, rzeczy nie pozostającej we władaniu żadnego podmiotu. Na świecie występuje jeszcze kilka takich, mocno dyskusyjnych miejsc, najczęściej pozostałości po konfliktach zbrojnych (choćby wzdłuż granicy serbsko-chorwackiej, ale również w Antarktyce). Żaden podmiot nie poczuwa się do tych terenów (poza Polisario uważającym je za część Saharyjskiej Arabskiej Republiki Demokratycznej, zaznaczając czasem swoją obecność w okolicy), a co za tym idzie nie ma tu niemal żadnej infrastruktury. 7 lat temu nie było tu nawet drogi, teraz bliżej marokańskiej strony pojawiła się asfaltówka, ale… urywająca się niemal idealnie w połowie. Po niej okolica wygląda już jak na zdjęciach z łazika Curiosity, kabiny ciężarówek kołyszą się na wszystkie strony sunąc powoli piaszczysto-kamienistym podłożem. Okolica jest nabita minami różnego rodzaju (głównie przeciwpiechotne i przeciwpancerne oraz tzw. ERW – Explosive Remnants of War, niewybuchy), efekt wspomnianych wcześniej przetasowań granicznych i początek/koniec „bermy”. Jedynie wąski pas ziemi został oczyszczony przez MINURSO (misję ONZ dla Sahary Zachodniej). Pordzewiałe znaki przestrzegają przed próbami oddalenia się wgłąb pustyni, jeszcze dziś zdarzają się eksplozje (w 2009 r. Mercedes 190-tka z 5 osobami na podkładzie, taki sam jakim poprzednio jechałem, wylatuje w powietrze po zboczeniu z trasy; 2 lata wcześniej francuski turysta w Land Roverze Discovery decyduje się na off-road i skręca w tzw. „Hiszpańską Drogę”, zdradliwą, kolonialną pozostałość prowadzącą wprost w pole minowe).
Teren ten jest też pozbawiony jakiejkolwiek jurysdykcji, (docierają tu jedynie listy ZUSu i ulotki Rossmana), a co za tym idzie panuje bezprawie. Wszechobecne porozrzucane wraki samochodów, wzgórza opon, pordzewiałe elementy karoserii. Sceneria jak z Mad Maxa, bandyterka i grupki podejrzanych, zamaskowanych typków kręcą się w okół samochodowych szkieletów. Gdy ostatnim razem tędy jechałem, co kilka metrów ktoś pukał w szybę wymachując zaciśniętą w pięści papugą pieniędzy. Chcesz sprzedać auto? To bierz forsę, wysiadka i wypad. Bez zbędnej papierologii i bujania się po urzędach, interes dobijamy tu i teraz, na tym piachu. Nie wiem do końca na czym polega ten szwindel, zakładam jednak, że to jakiś wał na ubezpieczeniach, być może sposób na pozbycie się nałożonego przez marokańskie służby cła po imporcie samochodu (jeśli jednak nasze auto nie ma trupa w bagażniku to polecam sprzedaż dalej w Afryce, dostaniemy za nie dużo więcej).
Po przekroczeniu granicy dojeżdżamy do oddalonej o 50 km stacji. To tu, gdzieś w okolicy godziny 18, żelazna czerw ma się zatrzymać na kilka minut umożliwiając nam wspięcie się na jej grzbiet. Stojący samotnie na przedmieściach, bielony budynek jest niemal pusty, dookoła siedzi jedynie kilkoro Maurów w turbanach i tradycyjnych boubou. Mamy jeszcze trochę czasu, więc to idealna pora, aby zaczerpnąć nieco informacji…
Pierwsze złoża rudy żelaza (głównie hematytu) w pobliżu położonego w zachodnich połaciach Sahary masywu górskiego Kudjat Idżdżil, należącego wówczas do Francuskiej Afryki Zachodniej (AOF), zostały odkryte jeszcze przed II wojną światową. Od razu wzbudzają zainteresowanie kolonialnych władz, powstaje pierwowzór planu ich wydobycia. W tym celu w latach 50. zawiązuje się pierwsze międzynarodowe konsorcjum – MIFERMA. Pod koniec dekady, wykorzystując zajętą kryzysem algierskim, tworzącą się V republikę francuską, przez region przechodzi fala ruchów niepodległościowych, na kanwie której Mauretania, jako ostatnia z AOF, uzyskuje niepodległość. Autorytarne rządy obejmuje wykształcony na zachodzie socjaluch Moktar Ould Daddah, który chcąc windować ekonomię swego nowo-powstałego kraju (w chwili uzyskania niepodległości niemal cały naród Mauretanii prowadzi koczowniczy tryb życia) zleca budowę 675-kilometrowej, pojedynczej linii normalnotorowej łączącej kopalnie w okolicy miasta Zouérat z portem w Nawazibu.
W kraju pustynna barbórka, praca wre, wszyscy są szczęśliwi, a już w szczególności lokalni górnicy, w stosunku do których MIFERMA, jak zwykle w podobnych przypadkach zachodnich konsorcjów drenujących Czarny Ląd, wykazuje się wyjątkową szczodrością i płaci aż 1/20 pensji ich zachodnich kolegów z szychty (których wypłaty z kolei stanowią 2/3 wysokości listy płac całego kraju). 5 lat po otwarciu gruby hajery organizują strajk, żądając założenia wolnych związków zawodowych (i dwa dwieście podwyżki), a ich pracodawca kolejny raz wykazuje się człowieczeństwem i wzywa na pomoc armię, która ukatrupia na miejscu siedmiu z nich (Daddah tłumaczy się potem, że kazał strzelać w stopy, i gdyby nie chylali się po kamienie to przecież nic by się nie stało, debile).
To jednak nie powstrzymuje pustynnych Ślązaków przed zawiązaniem mauretańskiej Solidarności. Związki robotników z całego państwa wywierają naciski na Sojusz Ludowego Postępu, jedyną legalną partię w kraju, w celu unarodowienia kury mającej złote jaja, i w ‘74 monopartyjny parlament podejmuje głosowanie. Daddah koncern znacjonalizował, kierownictwo wypierdolił (przy okazji wychodząc z zachodnioafrykańskiej unii monetarnej franka CFA i ustanawiając własną, nadal obowiązującą walutę ouguiya) i tak powstała operująca transportem do dnia dzisiejszego narodowa spółka SNIM (Société Nationale Industrielle et Minière de Mauritanie).
W późniejszych latach 70. linia kilkukrotnie pada ofiarą rajdów partyzantek Frontu Polisario. Po wspomnianym na początku wyjściu Hiszpanów z Sahary, Mauretania (obok Maroka) również rzuca się na Saharę Zachodnią zajmując jej trzecią część. Sahrawi to jednak twarde ziomy, synowie pustyni, nie mając nic do stracenia od razu wypowiadają wojnę partyzancką obu państwom. W namiotach uchodźczych obozów gdzieś na algierskiej pustyni, wśród strategów Frontu zapada decyzja, że nie ma co się kopać z koniem na dwa baty, najpierw dojadą Maurów w Nawakszucie a potem przerzucą całe siły na królestwo. Pustynni karawaniarze szybko się organizują, przechwytują coraz więcej broni, uzyskują poparcie Algierczyków (odwiecznych wrogów Maroka i wygranych z tzw. „wojny piaskowej” – dopiero co zakończonego konfliktu granicznego), ich macki sięgają nawet Kadafiego, który niedawno przeprowadził udany zamach stanu w Libii. Do frontowców dołączają Tropas Nómadas, ostre skurwysyny, kolonialna pustynna policja i dezerterzy z pomocniczego pułku frankistowskiej armii, którzy na wieść o formowaniu się ruchu niepodległościowego wypowiadają Hiszpanom posłuszeństwo. Najpierw na wielbłądach, a już niedługo kradzionymi w Maroku Land Roverami Santana z zamontowanymi na pace sowieckimi działkami przeciwlotniczymi, jako prekursorzy czadyjskich wojen Toyot dekadę później, w dzikich pustynnych rajdach typu ghazi łoją słabą mauretańską armię jak Kolumbia wiadomo jaką reprę. Udaje im się nawet podejść pod samą stolicę i dwukrotnie ją ostrzelać (manewr, za który chylę turban z głowy). W trzy lata Nawakszut ma dość, w wyniku bezkrwawego przewrotu Daddah zostaje odsunięty od władzy przez wojskową juntę, a ta wycofuje z Sahary Zachodniej wszystkie siły (teren od razu zajmuje Hassan II).
No dobra, ale my tu gadu gadu, a nam tu zaraz pociąg spierdzieli.
Przenosimy się na zewnątrz, na „peronie” wzdłuż torów czekają już pasażerowie. Nagle na horyzoncie pojawia się kłęb piachu i po paru minutach ze zbliżającej się chmury kurzu i czarnego dymu wypadają ze grzmotem dwie amerykańskie lokomotywy spalinowe (kolej nie jest zelektryfikowana) EMD SD70 w specjalnej wersji ACS dostosowanej do ciężkich, pustynny warunków. 4,5 tys. koni mechanicznych każda, ciągną za sobą ponad 130 węglarek. Długość składu zależy od wydobycia rudy podyktowanej obecną kondycją światowego rynku żelaza (czyli od Chińczyków). Obecnie panuje bessa więc i pociąg nie osiąga maksymalnych rozmiarów, w lepszych ekonomicznie czasach jego długość potrafi dochodzić do 2,5 km (ponad 200 wagonów) ciągniętych przez 4 lokomotywy.
Powszechnie utarło się, że jest to najdłuższy i najcięższy na świecie skład towarowy (czyli w ogóle pociąg, lub tzw. towos – mieszaniec cargo i osobowego). Czy jest to jednak prawda? Być może, ale możliwe też, jak to w Internetach, że ktoś tak po prostu kiedyś stwierdził, aby nadać smaczku swojej podróży (tak jak ja to zrobiłem w tytule) i wszyscy powtarzają to jak mantrę. Istnieją bowiem podobne koleje, chociażby w RPA czy na północy Australii Zachodniej, gdzie kiedyś mieszkałem i często je obserwowałem, a trzeba pamiętać, że na Antypodach wydobywa się i eksportuje kilkadziesiąt razy więcej żelaza (postaram się porównać nagrania jeśli znajdę). Składy towarowe podwójnego ładowania (piętrowe) przemierzające Amerykę Północną również dochodzą do kilku kilometrów. Natomiast niepodważalny rekord długości oraz ciężkości padł w 2001 roku, gdy największa na świecie spółka górnicza – australijska BPH – w pokazowym przejeździe wysłała ponad 7-kilometrowy (!) skład złożony z 682 węglarek ciągniętych przez 8 lokomotyw (rozmieszczonych z odstępami wzdłuż całego składu dla redystrybucji siły stosując tzw. sterowanie wielokrotne z pierwszej maszyny).
Żelazna czerw hamuje z piskiem i wszyscy podróżni uwijają się w pośpiechu. Jako ostatni w składzie podczepiony jest wagon pasażerski, z drewnianymi ławkami do siedzenia, w którym podróż kosztuje ok. 3$ w lokalnej walucie. A ile kosztuje jazda w węglarce? Pisz priv. Nie no, żartuję, podróż w węglarce wynosi tyle co, miejmy nadzieję, szanse na powrót Peszkina do kadry – zero. Jazda w otwartych wagonach nie jest nielegalna, służy jako transport publiczny głównie czarnoskórym Maurom, saharyjskim plemionom i przemytnikom towarów z Algierii. Znajdujemy zatem wagon z wbudowanym ujęciem sanitarnym (dziurą w podłożu) i wspinając się ładujemy do środka.
Pociąg rusza i tu pierwsze ciekawe zjawisko. Jak mówi nam III powszechna zasada dynamiki Newtona dla mechaniki klasycznej, gdy lokomotywa o masie bezwładnej m oddziałuje siłą ciągu Fc na zbiór wagonów o długości x, to na samym ich końcu powstaje takie pierdolnięcie, że o jasny ch. Kiedy maszynista wprawia lokomotywy w ruch, stojąc wyprostowanymi słyszymy nagle dwusekundowy, narastający dźwięk przelatującego nad głowami odrzutowca. Odruchowo spoglądamy ku niebu, by po chwili paść rzuconymi na ziemię.
Pociąg powoli nabiera rozpędu, zostawiamy za sobą Nawazibu i wkraczamy w bezkres pustyni. Przed nami noc, morze saharyjskiego piachu i 13 godzin w roztrzęsionej węglarce (plus dodatkowe 17 godzin powrotu, załadowany skład wraca wolniej).
Kilkanaście godzin wśród żelaznych czterech ścian pustego wagonu towarowego, to idealny czas na chwilę refleksji, warto przysiąść na moment, zatrzymać ten pędzący świat i zadumać się nad tym co w życiu ważne, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, kondycją dzisiejszego społeczeństwa…
Słońce zachodzi za horyzont, plener zaczyna przypominać scenografię marsjańskiej kolejki z „Pamięci Absolutnej”.
W międzyczasie Dżedi wyciąga swój magiczny woreczek rodem z Krainy Grzybów TV i namawia, żeby zarzucić po kwasie (w 13 godzin i tak „ma nam zejść”). Jestem jednak zmuszony odmówić, u mnie z używek tylko gorzałka, z psychodelików Studio YaYo i twitter Pawłowicz, a na samą myśl, że mój pierwszy kontakt z LSD miałby się odbyć w sunącej przez pustynię pustej węglarce pośród bandy zamaskowanych przemytników, zaczynam się witać ze Stephenem Hawkingiem.
Nad Saharą zapada zmierzch, lokomotywy wyraźnie przyśpieszają wzbudzając tumany kurzu i zostawiając za sobą kłęby gęstych spalin. Przez mrok, wszechobecny piach i wzniecany ze ścian wagonu pył ciężko jest cokolwiek zobaczyć, wpadamy zatem na genialny pomysł – rozkładamy namiot xD Po omacku, ze splecionymi ramionami walczymy z poszyciem, w końcu udaje nam się przypilić konstrukcję plecakami od wewnątrz. W środku robimy szamę i pomimo nieznośnego hałasu, zmęczeni zapadamy w sen.
Wcześniej zastanawiamy się gdzie wysiąść. Jeżeli już ktoś decyduje się na ten środek transportu, zazwyczaj wysiada w Choum, niemal w połowie drogi, aby odwiedzić położone wśród oaz miasto Atar lub starożytny Szinkit (Chinguetti) posiadające jeszcze jakieś znamiona turystyki. Dalej jest już tylko pustynia i kopalnie. Zawsze korcił mnie jednak klimat odosobnienia (spędziłem kiedyś samotnie kilka dni na bezludnej wyspie prawie dostając pierdolca, opiszę to w oddzielnym opowiadaniu) i chciałbym ujrzeć jak żyją ludzie niemal w sercu Sahary. Mam tylko nadzieję, że Aqimowcy (AQIM – lokalna komórka Al-Ka’idy dla państw Maghrebu) nadal skupiają się na porwaniach białasów w okolicy Mali i Nigru nie zapuszczając się do afrykańskiego Bytomia. Problem rozwiązuje się sam, gdy przesypiamy stację pośrednią i nie mamy wyjścia – jedziemy do kopalni.
Rankiem jesteśmy w Zouéracie, wagon pasażerski gdzieś zniknął. Czarne turbany mkną pick-upami wzdłuż składu czekając na odbiór towarów a później podrzucają nas do centrum. Miasto to kwintesencja Mauretanii – przygnębiający widok. Piaszczyste dróżki, dogorywające swego żywota wraki samochodów, wzgórza foliówek, drożyzna, bite kijami w grzbiet, wychudzone zwierzęta ciągnące rydwany-samoróbki, skrzyżowanie taczek i furmanek, ogólnie klimat jak w Zakopanem. Pamiętam, że jak pierwszy raz wylądowałem w Nawakszucie, to pomyślałem sobie, żebym lepiej zaczął się przyzwyczajać, bo jeśli karma i reinkarnacja istnieją, to pewnie niedługo urodzę się tutaj osiołkiem.
Odwiedzamy bocznicę kolejową i stację, jedne z niewielu atrakcji, i niedługo potem, po drugiej stronie miasta, odnajdujemy kilka pierwszych wagonów wypełnionych rudą, gotowych do odjazdu. Chowając się przed palącym słońcem w cieniu węglarek, obserwuję załadunek paczek ponad nami. Większość to przemycane z pobliskiej Algierii towary (przede wszystkim daktyle), z którą przejście graniczne nigdy tak naprawdę nie istniało, a okoliczne tereny służyły głównie za miejsce przerzutu broni (Algieria to taka trochę wredna teściowa w regionie, ma zamknięte granice z pięcioma z 6 swoich sąsiadów – chociaż akurat z Mauretanią ma się to jeszcze w tym roku zmienić). Co chwilę od strony miasta przyjeżdżają terenówki kierowane przez „białych Maurów”, natomiast czarnoskórzy przeskakują z paki na wagony i przerzucają między sobą pakunki. I wcale mnie to jakoś nie dziwi…
Ostatnie prawne poprawki delegalizujące niewolnictwo wprowadzono w Mauretanii w 1981 roku, czyniąc je ostatnim państwem znoszącym ten proceder. Natomiast pierwsze paragrafy penalizujące ten czyn pojawiły się… dopiero 26 lat później, już w XXI w. Spowodowane jest to wyjątkowo głęboko zakorzenionym zwyczajem posiadania służących w tutejszym społeczeństwie. Od niepamiętnych czasów Arabowie z północy zapuszczali się przez pustynię po ludzki towar, a przez zachodnią Saharę biegła jedna z głównych dróg handlowych. Dziś społeczeństwo Mauretanii dzieli się na kilka grup etnicznych, ale przede wszystkim na okopujących państwowe posady tzw. „Maurów białych” (White Moors), pochodzenia arabsko-berberskiego, oraz Haratynów, „Maurów czarnych” (Black Moors), potomków niewolników. Zależności pomiędzy tymi grupami przypominają system kastowy w najbardziej brutalnym wydaniu. Wielu czarnoskórych nadal służy swoim panom, gdyż tutejsze niewolnictwo ma charakter matrylinearny. Organizacje pozarządowe ostrożnie rachują, że nawet co piąty mieszkaniec kraju może być współczesnym niewolnikiem. Proceder ten jest jednak trudny do zaobserwowania, dzisiejsze niewolnictwo nie przyodziewa bowiem stereotypowego wyobrażenia – zakutych w kajdany, półnagich Murzynów (niewolnicy byli m.in. obecni na koronacji Elżbiety II – jako służba przywleczona przez katarskich szejków-dyplomatów). Zazwyczaj pracują dla swego właściciela mieszkając razem, kobiety służą dbając o dom i zajmując się dziećmi co tworzy skomplikowany system zależności. Ich tragedia polega na tym, że najczęściej w ogóle nie zdają sobie sprawy ze swojej sytuacji czy istnienia czegoś takiego jak Światowy Wskaźnik Niewolnictwa (Global Slavery Index – chyba jedyny ranking w którym Mauretania dzierży miano lidera). Najtrafniejszym porównaniem dla tego zjawiska byłaby chyba instytucja parobka w Rzeczpospolitej Obojga Narodów lub u mnie na Podlasiu w zeszły wtorek.
Zdominowany przez Maurów białych rząd Mauretanii zaprzecza istnieniu problemu, a doradca przy Unii Afrykańskiej stwierdził niedawno, że oficjele o sztuczne kreowanie problemu niewolnictwa oskarżają „zachód oraz globalny spisek żydowski” (brzmi znajomo), a także rzekome łamanie konstytucji przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w Polsce za czasów premier Beaty Szydło w latach 2015-2017 (no dobra, tego ostatniego nie powiedział xD).
Pamiętam, że przechodząc malarię parę lat temu w miejscowej chałupie, wodę donosiła mi czasem wysoka Murzynka w kolorowej, kwiecistej melhfie. Skomplementowałem później mojemu gospodarzowi, że ma wspaniałą i piękną małżonkę. Ten tylko zaśmiał się mówiąc, że to nie żona. A kto? Szwagierka? Nie umiał mi tego wytłumaczyć.
Jaki zatem interes może ubić Mauretańczyk z Polakiem? Kupić niewolnika – sprzedać gorzałę.
Obecna sytuacja polityczna kraju to taka trochę paraolimpiada. W 2005 r. grupa oficerów armii, wykorzystując uczestniczenie prezydenta w pogrzebie saudyjskiego króla, w wyniku wojskowego zamachu stanu przejęła władzę kończąc ponad 20-letni reżim Oulda Taya. Jako dobroczyńcy narodu, obiecują przeprowadzenie pierwszych w historii, w pełni demokratycznych wyborów prezydenckich. O dziwo słowa dotrzymują, i jak w każdej dobrej historii, dwa lata później wolność i demokracja triumfuje, wojskowi urządzają w pełni legalne i akceptowane przez społeczność międzynarodową, niezależne wybory prezydenckie, aby… rok później przejąć władzę wojskowym przewrotem xD Zmieniające się nastroje społeczne skutkują naprzemiennym radykalizowaniem lub rozluźnianiem politycznej retoryki władzy. Obecnie chyba ta pierwsza ma miejsce, o czym mógłby świadczyć fakt uchwalenia przez parlament w zeszłym miesiącu poprawki do Kodeksu Karnego wprowadzającej obowiązkową karę śmierci dla muzułmanów za apostazję i bluźnierstwo (w Radzie Praw Człowieka ONZ nie nadążają z parzeniem melisy na uspokojenie). Srogie podejście dotyczy również alkoholu, którego konsumpcja została prawnie zakazana w latach 80. Nie dotyczy to oczywiście polityków i białasów, i jak to w krajach z prawem szariatu bywa, napędza to rynek pchania butelek z dyplomatycznych toreb w zakamarkach francuskich hoteli, gdzie cena Black Labela dochodzi nawet do 100 euro. Będąc głupim gnojem przyczyniłem się do rozpijania społeczeństwa Maurów sprzedając w Nawakszucie taksiarzowi butelkę podłej whisky za 50 euro, za co później cały tydzień męczyły mnie wyrzuty sumienia (mogłem wziąć 70…).
Przemytnicy kończą załadunek, do składu dołącza coraz więcej węglarek. Czas się zbierać, wspinamy się zatem na górę zajmując miejsca tyłem do kierunku jazdy, z nogami na kopalinie. Ruda żelaza przypomina w konsystencji węgiel kamienny, na szczęście jest nieco mniej brudząca, spod błękitno-srebrzystego pyłu przebija się jej szkarłatny blask. Rocznie w okolicznych kopalniach wydobywa się ponad 13 milionów ton tego metalu (prawie połowa wartości całego krajowego eksportu), co czyni Mauretanię największym producentem żelaza w Afryce po RPA. Ruda wykopywana jest głównie przez SNIM, w 2014 r. została podpisana opiewająca na miliard dolarów umowa z konsorcjum Glencore, dziesiątką na Fortune500 i największą spółką Szwajcarii (założoną w latach 70 przez nieżyjącego już, tajemniczego milionera Marca Richa, obywatela 5 państw i prawdopodobnie oficera Mossadu ułaskawionego za machloje podatkowe w ostatnich godzinach urzędowania Billa Clintona, poświęcę tej postaci oddzielne opowiadanie). Glencore wycofał się później z porozumienia ze względu na pikujące ceny żelaza na światowym rynku zostawiając Mauretanię z palcem w grubie.
Co natomiast jest najcenniejszym surowcem trafiającym w drugą stronę?
Kokaina.
Port w Nawazibu to w tej chwili jeden z najpopularniejszych celów wycieczek kolumbijskiego koksu. Część leci obstawiana przez AQIM i inne lokalne bojówki islamistyczne (choć mówi się, że Polisario też tu ferment sieje) przez środkową Afrykę do państw Zatoki Perskiej (co pozwala finansować pchanie broni po Kadafim), część na północ. Kilogram węgorza prima sort prosto z Bogoty w porcie w Nawazibu to koszt 10 tys. euro. Drugie tyle trzeba liczyć na chabory dla strażników, celników, pograniczników i oficjeli wszelkiej maści. Pustynne checkpointy, granica, Sahara Zachodnia, Maroko też przymyka oko, i na rynku w Madrycie paka ląduje za 30-40 tys. euroszekli. Czym dalej na wschód tym odpowiednio drożej.
Wciskamy się w róg węglarki i uklepujemy z rudy klepiska do spania. Żelazna czerw jeszcze się na dobre nie rozpędziła, możemy sobie nawet pozwolić na chwilowe odkutanie twarzy i zaczerpnięcie pustynnej bryzy. Jazda na grudzie żelaza jest komfortowa i wygodna jak sranie w lesie, rozkładam zatem kolejny raz swój niezawodny karton i patrząc na chowające się w oddali za piaszczysty horyzont słońce siedzę na hałdzie jak cesarz-król, siedzę na hałdzie jak Hajle Sellasje4.
Zapada zmrok, leżąc równolegle, wciśnięci w rudę palimy papierosy wpatrując się w granatowo-aksamitne niebo napakowane ogromnymi gwiazdami. Podmuch wiatru zwiewa nam szmaty z twarzy, śmiejemy się do rozpuku krzycząc coś do siebie, przemytnicy rozpalają ognisko i podają nam michę ryżu przez złącze. Z przenośnego głośnika odpalamy klimatyczne kawałki: Wanderlust King Gogol Bordello5, Born Free Kid Rocka6, a gdy niechcący wchodzi moja Maria Peszek którą znajoma zgrała mi przed wyjazdem „dla poszerzenia muzycznych horyzontów” ekipa patrzy na mnie z obrzydzeniem a przemytnicy z węglarki obok grożą mi nożem7.
Środek nocy, przysypiamy zakutani w brudne śpiwory. Pociąg nagle wyraźnie zwalnia i po chwili obok nas spadają wiązane jutowym sznurkiem paczki. Unoszę głowę a w tym momencie przez krawędź węglarki wskakuje wielki Murzyn, do wagonu obok jeszcze kilku. Przez dłuższą chwilę patrzymy na siebie równie zaskoczeni, spod spowijających jego twarz szmat widać jedynie rozszerzone w zdziwieniu białka oczu. W końcu wyciągam rękę i ściskamy sobie dłonie, przybysz wspomaga nas wodą z baniaka o ziemistym posmaku i układa się z nami do snu. O Allaszku, jak dobrze że są ze mną te ćpuny, bo sam bym się chyba obsrał ze strachu.
Zaczyna już powoli świtać gdy Hector, leżący po środku, budzi się (mając zapewne koszmary z wojen karteli narkotykowych) i krzyczy w niebo z całych sił śmiejąc się: Jesus Christ! Riding a cargo, niggas on my left, two Pollacks on my right, am I in fucking Africa or back at the Amercian border?!8
Rankiem dojeżdżamy do znanej nam już stacji początkowej. Cali w sadzy, umorusani, ale i szczęśliwi wyglądamy jak nowożeńcy z Katowic. Znajdujemy dziurę w płocie i przechodzimy na drogę.
Łapiemy ostatniego stopa, Maur w turbanie uśmiecha się na nasz widok. Podwozi nas na rozdroże za miastem: w prawo – Senegal, Czarna Afryka, w lewo – Sahara Zachodnia, pustynia północy. Tu nasze drogi rozchodzą się, chętnie pojechałabym z chłopakami na ten afrykański Woodstock ale muszę wracać do roboty, prysznic też by się przydał. Zbijamy pionę, wymieniamy się numerami, a wychodząc z samochodu zaskoczony zauważam u kierowcy przyklejony do podsufitki stary, wyblakły znaczek Solidarności z karykaturą Lecha Wałęsy i pionowym napisem wielkimi literami. „Nic nie oddamy”.
Z fartem, Grzechu Rayzer, 2018.
[1] – incydent z porwaniem prezydenckiego samolotu z Hassanem II na podkładzie opisałem pokrótce w opowiadaniu „Argana”;
[2] – „Sołdat z Mali a.k.a. Chabor na Saharze”;
[3] – „Noc w celi a.k.a. Granica”;
[4] – Kękę – Cesarz;
[5] – Gogol Bordello – Wanderlust King;
[6] – Kid Rock – Born Free;
[7] –
[8] – „Jadę cargo, czarnuchy po lewej, Polacy po prawej, ja jestem w jebanej Afryce czy z powrotem na amerykańskiej granicy?!”.
Instagram | Pozostałe antyreportaże i opowiadania