Z Etiopii do Dżibuti nowiutką, chińską koleją-widmo. Fotorelacja.

Chińczycy od dobrych kilku lat wchodzą do Afryki z buta i bez wazeliny jak Kurski na Woronicza. Dość chociażby wspomnieć o wybudowanej niedawno („za darmo”) przez chiński koncern nowej siedzibie Unii Afrykańskiej, pięknej, lśniącej, stojącej dumnie po środku Addis Abeby, i ponoć nabitej od toalet po parkingi pluskwami MSSu.

Dlatego też nawet mnie zbytnio nie zdziwiło, gdy parę lat temu usłyszałem, że dalekowschodnie konsorcja w porozumieniu z rządami Etiopii i Dżibuti planują wybudować połączenie kolejowe łączące docelowo Addis Abebę, stolicę tej pierwszej, z nadmorskim portem Dżibuti o tej samej nazwie. Takie tory co prawda istniały już, była to jednak wybudowana na przełomie poprzednich wieków kolej wąskotorowa o rozstawie metrowym, przestarzała i ze względu na niską rentowność stopniowo wycofywana z użycia od lat 90.

I tutaj na początku wieku pojawiają się Chińczycy, ze swoją lukratywną propozycją wybudowania nowego połączenia, nie tylko cargo ale również pasażerskiej 728-kilometrowej kolei normalnotorowej. Afrykański dzień dziecka, profit dla wszystkich. Etiopia, najważniejszy i najstabilniejszy gracz regionu (jak na afrykańskie standardy oczywiście, w chwili pisania tych słów jej premier tango down plus zamieszki, trzeba jednak pamiętać, że graniczy z takimi ananasami jak Somalia, Erytrea i oba Sudany) zyskuje szybki „dostęp” do morza (utracony definitywnie po serii wyniszczających wojen granicznych i separacji Erytrei w 1993 r. z którą obecne stosunki układają się jak Konrada z Turnauem). Dżibuti, nomen omen, z kolei, otrzymuje rozwinięcie swojego portu i ściąganie myta za transport towarów w głąb Afryki. A nad tym wszystkim wielką komunistyczną łapę zupełnie bezinteresownie trzyma Pekin. Sielanka.

Problem tylko w tym, że praca wre, a informacji o tym wszystkim trzeba szukać na półce gdzieś pomiędzy Yeti, potworem z Loch Ness, a godnością Przemysława Wiplera. Dostępne w Internecie szczątkowe informacje podają, w zależności od źródła, termin uruchomienia na 2016, koniec 2017-ego i kilka innych. Strona seat61, opisująca szczegółowo niemal wszystkie systemy kolejowe świata błaga o informacje. Termin oddania ze względu na różne perturbacje ciągle się opóźnia. Tłumaczę z amharskiego witrynę etiopskiego ministerstwa transportu, wyglądającą jak strona domowa robiona na zaliczenie przez Lecha Wałęsę, z której wynika, że kolej powinna ruszyć na początku 2018 r. To by się pokrywało z moim pobytem w Rogu Afryki.

Będąc już na miejscu w Addis Abebie, zdzierając podeszwy na mieście, robię dogłębny risercz i dowiaduję się, że podobno kilka dni temu ruszył pierwszy skład. O której jednak? W jakie dni kursuje? Czy przewozi pasażerów? A obcokrajowców? Te informacje są pełne i wiarygodne jak oświadczenie majątkowe wójta małej gminy. Nie pozostaje mi nic innego niż zasięgnięcie wiedzy u źródła i wybranie się osobiście w poszukiwaniu stacji.

Nowo wybudowany dworzec znajduje się podobno 20 kilometrów za miastem, tuż na granicy ze stanem Oromia, w dystrykcie zwanym Lebu. Pewnego dnia wychodząc z ambasady Sudanu słyszę autobusowego naganiacza krzyczącego coś jakby „Lebu”, niewiele myśląc wskakuję więc do pojazdu i jadę na koniec trasy, najdalej wysunięty na południe punkt Addis Abeby. Stamtąd kierując się mapą idę kilka kilometrów w poprzek, a gdy okolica zaczyna przypominać Sosnowiec łapię badżadż (motorikszę).

I tu zaczyna się cyrk. Nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał. Stacja kolejowa? Dżibu-co? A komu to potrzebne? A dlaczego? Przez ponad godzinę błądzimy po okolicznych alejkach, slumsach, straganach. Gdy droga utwardzona  kończy się, jedziemy kilka kilometrów szutrówką. Próbuję się kierować nawigacją jednak mapy Google w tym miejscu są jak Natalia Siwiec – wielka, pusta dziura. Wszechobecne wykopy, porozrzucane elementy konstrukcyjne i betonowe bele wskazują co prawda na jakąś niedawną inwestycję w okolicy, niebawem jednak zacznie się ściemniać. Już chcę zawracać, gdy wtem na horyzoncie pojawia się jakiś ogromny budynek.

Jest! To musi być to! Rikszarz aż sam się podekscytował, prujemy motorkiem tylko się za nami kurzy. Wielka budowla zaczyna nabierać kształtów. Przed samym wjazdem zatrzymują nas wojskowi aby przeszukać badżadż, rikszarz mówi żeby nie tracić czasu więc biegnę po świeżo wybetonowanych schodach i staję naprzeciw tego molocha.

Wielki, lśniący, pachnący jeszcze nowością dworzec na piaszczystych podmiejskich terenach etiopskiej stolicy pośród klitek, slumsów i wszechobecnych osiołków wygląda jak cygański pałac w Mławie. Na mój widok dwie podparte o ścianę panie sprzątające zrywają się i zaczynają zamiatać w miarę czyste jeszcze płyty chodnikowe. Oprócz naszej trójki nikogo tu nie ma. Wchodzę do hali głównej dworca – znowu sam, po gładkich posadzkach i świeżo tynkowanych ścianach niesie się echo moich kroków. Nowoczesna elektroniczna tablica wskazuje na rozkładzie jeden pociąg. Całość robi wrażenie jak z jakiegoś filmu science fiction, jak miejska biblioteka na Bałutach, jestem pewien że tak będzie wyglądała pierwsza baza Muska na Marsie.

Po chwili biegnie w moim kierunku jakaś postać. Niewysoki Chińczyk o wielkim uśmiechu łamanym angielskim wita mnie z otwartymi ramionami. Zaraz po nim zjawia się wyposażony w identyfikatory całkiem pokaźny azjatycki komitet powitalny i eskortują mnie do kas biletowych jak Frasyniuka do prokuratury.

Komitet ustawia się w rządku z założonymi do tyłu rękoma za etiopską panią w okienku i czujnie obserwuje jej postępy udzielając szkolenia. Cierpliwie i z ochotą pełnię rolę królika doświadczalnego, każdy nowy pasażer, a w szczególności obcokrajowiec jest tu na wagę złota. Nieco opornie im to wychodzi, komunikacja szwankuje, po czasie udaje mi się jednak nabyć upragniony bilet, prosto do Dżibuti.

Jedyny dostępny na razie bilet na miejsce siedzące kosztuje 503 birr (ok. 56 zł) i jest to dwutygodniowa promocja „-50%” na rozpoczęcie przedsięwzięcia. Pociąg kursuje co drugi dzień (czyli nazajutrz), wyruszając na przemian z Addis Abeby i Dżibuti o 8 rano (czyli drugiej rano czasu etiopskiego – wspomnę o tej anomalii niedługo w oddzielnej anegdocie).

Na koniec rozmawiam jeszcze trochę z chińskim informatorem. Mówi, że na razie nie mają jeszcze wielkiego profitu z tej inwestycji. Nic dziwnego, myślę sobie, mając PR na poziomie ludowego zespołu z Pierdów Górnych. Chińskie podejście – pierdolnij międzynarodowe połączenie kolejowe gdzieś w Rogu Afryki za prawie 2 miliardy dolarów, nie postaw żadnej strony internetowej. Pracownik prosi mnie czy mógłbym zrobić parę zdjęć i powrzucać na jakieś zachodnie portale społecznościowe (co właśnie czynię).

Odchodząc pytam się, jak ogólnie przebiega transport do tej pory. Chińczyk tylko krzywi się, mamrocze coś o kozach i wielbłądach, aż w końcu macha ręką i mówi tylko, że jutro sam zobaczę. Żegnam się zatem krótkim „do zobaczenia” a ten odpowiada tylko pod nosem „yhy, inshallah”.

Wracamy badżadżem do miasta. Jest piątek, w weekend wypada Timkat czyli Epifania (Objawienie Pańskie), etiopskie święto Trzech Króli według ichniejszego Kościoła Ortodoksyjnego. Na ulice wychodzi dziesiątki procesji i marszów, główne drogi pozamykane, miasto stoi. Nie możemy się przebić, żegnam się zatem z rikszarzem. Jest już zupełnie ciemno, pośród licznych rozśpiewanych procesji, kolorów, wrzasków, znając jedynie nazwę dzielni, w 2,5 godziny maszeruję 12 km ulicami Addis Abeby do mieszkania laski u której pomieszkuję.

Na drugi dzień wstaję o 5 rano, chcę uniknąć blokady miasta kolejnymi procesjami. Starą ładą jadę na znajomą już stację, przed 7 jestem na miejscu. Przechodzę kontrolę paszportową i bardzo dokładną osobistą. W hali odjazdów jest kilkoro Etiopczyków jadących do Dire Dawy (jedyna na razie stacja pośrednia, niedaleko granicy), po stronie międzynarodowej ja i trzech Dżibutań…tyj…tytańczyczyków. Rozmawiam z oficerem imigracyjnym, pokazuje mi logbook pasażerski – jestem trzecim obcokrajowcem jadącym tą trasą, pierwszym Polakiem.

Przed 8 przenosimy się do pociągu. Na, znowu, lśniącym peronie stoi nowiutki skład, 12 wagonów i lokomotywa. Wszyscy razem zajmujemy pół jednego. Wzdłuż składu, w czyściutkich, wyprasowanych, bordowych uniformach stoją wyprostowane jak struny etiopskie stewardessy, po jednej przy każdym wejściu, patrząc przed siebie nawet nie mrugną. Wszystkiego pilnuje chiński kapo, w kapeluszu z szerokim rondem chodzi wyprostowany szukając najmniejszych usterek.

Od razu widać kto trzyma łapę na biznesie.

Pociąg wyrusza punktualnie o ósmej. Da się wyczuć atmosferę ekscytacji, tak u podróżnych jak i u załogi. Zaraz po starcie przychodzi starszy kierownik pociągu i wita nas osobiście powtarzając „welcome, welcome”.

Większość czasu spędzam z dziewczynami z obsługi, wyraźnie oddychają z ulgą gdy pociąg rusza zostawiając za sobą chińskich nadzorców dworca. Wszystkie są bardzo miłe i entuzjastycznie nastawione, cieszą się ze stałej pracy. Chętnie pokazują mi każdy zakątek składu, gdy mam później mały problem wizowy na granicy, gromadzą się dookoła mnie i zdają się przejmować tym bardziej niż ja. Wychwalam je potem do chińskiego kierownika pociągu a ten pręży się dumnie z uśmiechem.

Wagony są w bardzo podstawowym standardzie. Lśniące nówki muszą wyglądać groteskowo sunąc przez sawannę pośród krytych strzechą plemiennych lepianek w poprzek Rogu Afryki. Zastanawiam się ile jeszcze będą tak wyglądać, jak przebiega proces przemijania pociągowych składów, kiedy zamienią się w wyglądające jak te w Birmie gdzie pocięły mnie pluskwy ponad 100 razy. Będę musiał za kilka lat znowu odbyć tę podróż.

W składzie dostępne są też po jednym wagonie sypialnym otwartym (typu płackartny w krajach byłego ZSRR) i z zamkniętymi czterołóżkowymi przedziałami. Wyglądają identycznie jak te w chińskim składnie Kolei Transsyberyjskiej (zapraszam do artykułu Transsib po więcej szczegółów), zakładam zatem że to ichniejsza produkcja (kierownik nie był pewien). Miejsca w tych nie są jeszcze dostępne w rezerwacji, trwa m.in. ustalanie odpowiedniej ceny.

W składzie znajduje się również wagon restauracyjny, niestety etiopski Wars jest dopiero w trakcie budowy swojego brand awernsess i nie serwuje jeszcze pełnej oferty śniadaniowej.

Póki co jedyną dostępną pozycją jest baguette a l’africaine, czyli dwie kromki specjalnie wyselekcjonowanego pieczywa pszennego przekładanego plasterkami przegotowanego jajka po benedyktyńsku. Szkoda że nie wiedziałem o tym wcześniej, nie brałbym swoich w słoiku.

Za oknem miejscami widoki jak w Pożegnaniu z Afryką, brakuje tylko Roberta Redforda obmywającego włosy Meryl Streep. Bandy dzieciaków wybiegające spośród źdźbeł słoniowej trawy stoją z otwartymi buziami. Za nimi przybiegają matki w kolorowych sukniach z plecionymi włosami, ciągną za ręce zdziwione dzieciaki, zasłaniają oczy lub same stoją nieco przerażone patrząc na pędzącą maszynę. Na kilka tygodni przed rozpoczęciem kursowania pociągów w lokalnym radiu, telewizji i szkołach trwała kampania informacyjna w najróżniejszych lokalnych językach tłumacząc istotę kolei i niebezpieczeństwa związane ze zbliżaniem się do niej.

Co jakiś czas pociąg zatrzymuje się na kilka minut. Rozmawiam z kierownikiem, a ten ze zrezygnowaną miną wyjaśnia mi przyczynę opóźnień. Otóż Oromijczycy, Afarowie i inne miejscowe plemiona już dawno zwąchały interes jak Kulczyk na Tepsie. Podkładając pod jadący skład co starsze i bardziej schorowane osobniki kóz i wielbłądów żądają natychmiastowych odszkodowań blokując lokomotywę. Inauguracyjny przejazd z zeszłego tygodnia niczym chiński carmageddon, pędząca przez sawannę afrykańska pożoga z piekieł, rozjechał na krwawą miazgę łącznie 70 kóz i wielbłądów powodując 24-godzinne opóźnienie. W pociągu obecny jest przedstawiciel etiopskiego ministerstwa transportu odpowiedzialny za załatwianie tego typu spraw. Kiedy jednak w zeszłym tygodniu szef jednego z plemion za zarżnięcie kilkunastu wielbłądów zażądał 2 mln birr (ćwierć miliona zł), Chińczycy już rzadko kiedy trąbią, każąc się oficjelowi nie wychylać.

Wieczorem dojeżdżamy do granicy. Tam trochę formalności i kolejne opóźnienie. Głównym sprawcą zamieszania okazuję się tym razem ja sam. Od tego roku zmieniły się przepisy i nie potrzebuję listu uwierzytelniającego z ambasady, pogranicznicy jednak nie dają mi wiary i wykonują telefony aby upewnić się, że wizę nabyłem legalnie a Polska jest w Unii. Oszczędzam sobie komentarza, że powinni się cieszyć iż ktokolwiek wybulił 90 dolarów aby odwiedzić jakieś mikro państewko o nazwie jak jakaś gówniana kapela Rudiego Schuberta.

W pewnym momencie ku mojemu zaskoczeniu na peronie pojawia się jakiś żołnierz z karabinem na ramieniu i… sportowej bluzie z napisem „Polska”. Ze zdziwienia opada mi kopara, mam minę jak Jaś Mela po wyjściu z transformatora. Wołam go więc do siebie i zagaduję co to za komedia. A ten mi odpowiada, że on „kochać Polska”, jego wujek mieszka w Łorso i widział kiedyś wspaniały polski film „Gulczas a jak myślisz” (nie no, żartuję, „Pianistę”). Mówię mu zatem, że te dzbany mają jakiś problem z moimi dokumentami, ten idzie pogadać z pozostałymi pogranicznikami i po chwili przynoszą mi paszport życząc miłej podróży. Odjeżdżając wojak macha mi przez okno z rozdziawioną w uśmiechu gębą.

Pozostała część podróży mija bez przeszkód, na końcową stację dojeżdżamy w środku nocy, z kilkugodzinnym opóźnieniem. Dworzec to odpowiednik tego w Addis Abebie, stojący samotnie, w oddali, po środku niczego jak kariera Grzegorza Krychowiaka. Dookoła nie ma żadnego oświetlenia, transportu, nic. Kilka pozostałych osób ma już załatwioną wypchaną po brzegi taksówkę. Na szczęście spotykam dwóch dziennikarzy France24 kręcących materiał o tym dziwacznym przedsięwzięciu i na pace telewizyjnego pick upa podwożą mnie do miasta.

Następne kilka dni spędzam w Dżibuti, dziurze w dupie Afryki. Jedną, wielką, nabitą wojskami najróżniejszych armii bazą wojskową o nowojorskich cenach. Nie sądziłem, że istnieje na świecie kraj z którego po kilku dniach pobytu nie można się doczekać aby wyjechać do Somalii. I tak też później czynię, przebijając się pod osłoną nocy przez pozbawioną jakichkolwiek dróg pustynię do Hargejsy, stolicy Somalilandu. Ale to już w następnej opowieści pt. „Noc, Somalia”

Instagram | Pozostałe opowiadania

Comments

comments

7 thoughts on “Z Etiopii do Dżibuti nowiutką, chińską koleją-widmo. Fotorelacja.

    1. Podwójnie macie komentarze, facebook i natywne wordpressowe :( Musicie też sobie przetłumaczyć motyw bo są angielskie wstawki (program POEdit, pliki językowe .po .mo –
      jest dużo o tym na necie). Sam tekst super!

Skomentuj koksik Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *