Mam do oddania motocykl crossowy 250 cm3. Całkiem zgrabny, niemal nowy, tyle że… znajdujący się na australijskim wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Jak jednak wszedłem w jego posiadanie?
Lata temu pomieszkiwałem w sercu tzw. Outbacku – gdzieś pośrodku pokrytego spalonymi słońcem czerwonoziemami, rozpościerającego się na północnych krańcach Antypodów pustkowia. Jeżeli diabeł mówi dobranoc na Targówku, to tu szepcze dzień dobry. Kilka zatęchłych barów, parę sklepów z narzędziami, podmiejski, rozsypujący się roadhouse, a przede wszystkim nieustannie przemykający pomiędzy pojedynczymi budynkami, świszczący wiatr pustyni (mieszczuchy ze wschodniego wybrzeża nazywają te tereny nieco pogardliwie bushem). Jedyne 1 600 km od Perth, najbliższego, większego skupiska ludności. Pomijając jednak dwa miliony mieszkańców stolicy stanu, w obrębie zajmującej trzecią część kontynentu Australii Zachodniej mieszka ok. 500 tysięcy osób. To mniej więcej tak, gdyby na łącznej powierzchni Hiszpanii, Francji, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, a, bladź, dorzućmy jeszcze Ukrainę, żyli tylko Poznaniacy, czy też – proporcjonalnie – jakby terytorium Polski zamieszkiwali jedynie rozsiani po całej jej tafli mieszkańcy Łomży (scenariusz znany jako „koszmar Białostoczan”).