Motocykl na Outbacku

Mam do oddania motocykl crossowy 250 cm3. Całkiem zgrabny, niemal nowy, tyle że… znajdujący się na australijskim wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Jak jednak wszedłem w jego posiadanie?

Lata temu pomieszkiwałem w sercu tzw. Outbacku – gdzieś pośrodku pokrytego spalonymi słońcem czerwonoziemami, rozpościerającego się na północnych krańcach Antypodów pustkowia. Jeżeli diabeł mówi dobranoc na Targówku, to tu szepcze dzień dobry. Kilka zatęchłych barów, parę sklepów z narzędziami, podmiejski, rozsypujący się roadhouse, a przede wszystkim nieustannie przemykający pomiędzy pojedynczymi budynkami, świszczący wiatr pustyni (mieszczuchy ze wschodniego wybrzeża nazywają te tereny nieco pogardliwie bushem). Jedyne 1 600 km od Perth, najbliższego, większego skupiska ludności. Pomijając jednak dwa miliony mieszkańców stolicy stanu, w obrębie zajmującej trzecią część kontynentu Australii Zachodniej mieszka ok. 500 tysięcy osób. To mniej więcej tak, gdyby na łącznej powierzchni Hiszpanii, Francji, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, a, bladź, dorzućmy jeszcze Ukrainę, żyli tylko Poznaniacy, czy też – proporcjonalnie – jakby terytorium Polski zamieszkiwali jedynie rozsiani po całej jej tafli mieszkańcy Łomży (scenariusz znany jako „koszmar Białostoczan”).



Zagęszczenie ludności na poziomie jednej lekko otyłej osoby na kilometr kwadratowy (1,02/km2, i to wliczając już dwumilionową stolicę!) plasuje region pod względem szansy na spotkanie żywej duszy gdzieś pomiędzy mongolskim stepem a Księżycem. Dorzucając do tego średnią temperaturę przez większą część roku z rzadka schodzącą poniżej 30 oC oraz opady na poziomie środkowoafrykańskiego Czadu (pochodzące z resztą z regularnie nawiedzających region cyklonów), każdemu zapewne nasunie się jedno, kluczowe pytanie – po jaką cholerę tu mieszkać?

W latach 60. na niemal całej przestrzeni dzisiejszego regionu Pilbara zaczęto odkrywać jedne z największych na świecie złóż rudy żelaza, a następnie innych minerałów oraz paliw kopalnianych. Zaraz po tym jak lawety przy wypadkach zaczęły wyrastać kopalnie najróżniejszych konsorcjów (obecnie głównie BHP i Rio Tinto), a wokół nich pojedyncze mieściny zabudowane dookoła wież ciśnień dla zapewnienia górnikom piwa, steków, rumu Bundaberg oraz innych podstawowych produktów.

Zjawisko to zapoczątkowało swoistą gorączkę żelaza. Na odległe, pustynne tereny zaczęli ściągać nieliczni, zaślepieni żądzą przygód i szybkiego zarobku głupcy z południa, a obecnie na dość specyficzną mozaikę górniczej północy składają się trzy wiodący grupy społeczne:

Buszmeni – jakbyśmy to u mnie na Podlasiu powiedzieli – „tutejsi”. Potomkowie pierwszych osadników i poganiaczy bydła, napełnieni dumą ze swojego outbackowego pochodzenia lokalni kowboje i ich rodziny. Jeżdżący tylko i wyłącznie „ute’ami” (miejscowy odpowiednik pick-upa), w ciężkich dżinsach i skórzanych kapeluszach, z twarzami przeoranymi pracą na farmie i ostrym, gorącym wiatrem, wyglądający jak żywcem wyjęci z filmów Sergia Leone.

Górnicy – mieszkający na co dzień w miastach południa, a w kopalniach pracujący z dala od żon w systemie FIFO (Fly-in fly-out, czy też, jak wolą mawiać kowboje, Fit In or Fuck Off – „wpasuj się lub wypierdalaj” – co sam usłyszałem, nie dając już rady ładować kolejnego 3-procentowego sikacza przy barze). Poczciwe, stukilowe chłopaki z pokaźnymi brodami, chociaż poza zimnym browarem i okazjonalną barową borutą niewiele ich interesuje (– Ty, Gregos, ty mówiłeś, że jesteś skąd? Z Czechosłowacji? – Stary, taki kraj nie istnieje. – A nie, czekaj, już wiem. Z Jugosławii?).

Aborygeni – ślady obecności rdzennych Australijczyków na terenach Pilbary sięgają kilkudziesięciu tysięcy lat przed przybyciem Brytyjczyków, jednak dopiero w ogólnokrajowym referendum z 1967 roku zostali dobroczynnie uznani za część populacji (nie byli jednak przed tym wpisani na listę „fauny i flory” jak głosi popularny mit, choć nie wyklucza to że tak właśnie byli traktowani). Po zmianie konstytucji rozpoczął się szereg trwających do dziś batalii sądowych o zwrot ziem, czy też, jak to nieco zgrabniej ujmuje australijski rząd, „uznanie przez prawo prawa do posiadania praw do ziem na podstawie tradycyjnych praw i zwyczajów” – w żadnych wypadku nie mylić z prawem własności. Cóż, trudno sobie wyobrazić, że grupa facetów z kijami przejmuje nagle stojące na ich ziemiach konglomeraty odpowiedzialne za eksport ponad połowy światowego żelaza. Górnicze spółki wypłacają zatem kosiniakowe specjalnym komisjom, a te przekazują dalej cotygodniowe kieszonkowe landlordom (jest to też dzień w którym nietrudno zauważyć rozśpiewane tabuny autobusów zmierzające do najbliższego monopolowego). Praktyka ta ściąga w górnicze rejony rdzennych mieszkańców z całego kraju, tak z „prawem do prawa” jak i bez, wzbudzając niechęć w bystrych umysłach górników (Gregos, a powiedz mi, w Jugosławii też macie problem z Aborygenami?). Ci kończą w rezerwatach, z dala od white fellas, zamroczeni alkoholem, bosy i półnadzy, snując się po mieście wszczynają burdy między sobą, świetnie odnaleźliby się w Mielnie.

Czwartą grupę społeczną stanowi Polak. Nudzący się wieczorami, wpatrując w zachodzące za piaszczysty horyzont ogromne, pomarańczowe słońce, stale kombinuje jak przejąć władzę nad światem oraz przemierzać okoliczne piaskowce, hałdy i wzniesienia. Przydałaby się jakaś terenówka, ale odechciewa mi się poszukiwań na samo wspomnienie, że po mój obecny samochód musiałem lecieć samolotem a potem wracać nim prawie 2 000 km.

Któregoś wieczora jednak, przeglądając internetowe aukcje, mą uwagę przykuwa dość enigmatyczna oferta. Jakiś początkujący przedsiębiorca z Melbourne ogłasza się, że właśnie rozkręca nowy biznes dystrybucji składanych z importowanych chińskich części jednośladów enduro, i że w ramach promocji prześle wygranemu aukcji darmową wysyłką (!) skrzynię z ramą motocykla oraz pozostałymi częściami do samodzielnego złożenia.

Problem tylko w tym, że facet na lekcje autopromocji chadzał chyba z Ryszardem Petru. Aukcja zaczyna się od dolara, kończy w środku nocy z wtorku na środę. Do tego jako typowy bogan-ignorant z Victorii nie bierze pod uwagę, że dokładnie po przekątnej kontynentu mieszka całkiem pokaźna część populacji jego kraju – 0,2%. A w śród niej, witający się z gąską, zacierający ręce i poprawiający przekrzywioną jarmułkę, przyczajony cebulak, ukryty Słowianin.

Licytację wygrywam za kilkadziesiąt dolarów i już wiem jakiego telefonu spodziewać się nad ranem. Z moich zachodnioaustralijskich Krużewnik bliżej niż Melbourne jest do Indonezji, dzieli nas prawie… 5 tysięcy kilometrów międzystanową autostradą. Facet zadzwonił i niemal z płaczem oznajmił, że w DHLu policzyli go jak Chrzanowski Czarneckiego. Cóż, czasem trzeba być człowiekiem – zgodziłem się pokryć kilkusetdolarowy koszt dowozu, bo to i tak cały czas świetna oferta. Uradowany początkujący biznesmen składa mi za to potencjalnie intratną propozycję – skoro już jestem na tym zadupiu, może rozejrzałbym się wśród kowbojów, czy nie potrzebują motocykli do obsługi rozległych stacji bydła. A może górnicy poszukują bezpiecznego środka transportu dla codziennego wracania najebanymi do baraków za miastem? To brzmi całkiem rozsądnie, wchodzę zatem w spółkę i zostaję podlaskim magnatem chińskiej myśli motoryzacyjnej na australijskim pustkowiu.

Kilka tygodni później, gdzieś na uboczu „Wielkiej Północnej”, najdłuższej australijskiej autostrady (Great Northern Highway) z ciężkim sapnięciem zatrzymuje się zwalisty road train. Od kumpla pożyczam pick-upa, od drugiego wózek widłowy, a u trzeciego w garażu zamykamy się wszyscy razem na cały dzień z kartonem browarów. W kilka godzin składam cud chińskiej techniki, przy akompaniamencie butelkowych kapsli oraz błyskotliwych żartów moich kolegów z szychty (zalej akumulator kwasem Gregos, tylko nie dotykaj językiem – to nie cipa, bue he he he).




Wsparcie kateringowe przyszło z odsieczą (Długo mam z tym obiadem czekać? Chlejecie czy składacie?!).

Ależ frajda! Następne tygodnie spędzam mknąc dzikim nadbrzeżem Oceanu Indyjskiego i bezczeszcząc święte aborygeńskie góry. Przemierzam rozległe pustynne bezdroża o krajobrazie żywcem wyjętym z Mad Maxa, zaczytując się przy zachodzącym słońcu w prozie Cormaca McCarthy’ego oraz słuchając godzinami Johnnego Casha, AC/DC i o dziwo świetnie wpasowującej się w ten klimat pierwszej płyty Organka. Kobitę zabieram za miasto i krążymy w blasku kopalń w rytmie „Faith” Rozalli, całe szczęście nie widziała klasyki kinematografii „Miłość w rytmie rap” bo by mnie chyba zabiła śmiechem wiedząc którą scenę odgrywam i co planuję[1].


Problem tylko w tym, że nasz lukratywny interes okazał się sukcesem niczym polityka żywieniowa Stalina na Ukrainie. Lokalni bikies i gangusy pozostali wierni swoim Harleyom, Buszmeni nie wyobrażają sobie jeżdżenia niczym innym niż „ute’ami” Holdena uważając to za część swojego dziedzictwa. Górnicy, i tu brak niespodzianki, nie są zainteresowani czymkolwiek poza ładowaniem 8 pint na wieczór i obściskiwaniem barowych skimpies. Suma summarum podlaskiemu Jeffowi Bezosowi nie udaje się sprzedać nawet swojego egzemplarza xD

Niebawem musiałem opuścić piaszczyste tereny i maszynkę zostawić pod opiekę kumpla (tak, tak, jasne Gregoz, postaram się sprzedać, gdzie kluczyki? Ile ciśnie na prostej?). Z tego co wiem, stoi jeszcze przypięty łańcuchem, w związku z czym, gdyby ktokolwiek:

a) Ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości i chciał zostać australijskim hajerem (wymagania podstawowe: pokaźna nadwaga, broda, alkoholizm);
b) Nie wystawił faktury za wymianę żarówki i do końca życia musiał uciekać przed skarbówką;
c) Chciał zakopać ciało prostytutki na pustyni i poszukiwał idealnego transportu nie do wytropienia;
d) Przejeżdżał jakimś cudem road trainem przez to zadupie i miał miejsce na pace;

No to można sobie wziąć pod choinkę.

Wesołych Świąt i wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku, Grzechu Rayzer, 2018.



[1] – Rozalla – Faith (teledysk z „Miłość w rytmie rap”).

PS a jako bonus załączam unikalne zdjęcie głupiego idioty pt. „jak nie robić sobie słit foci przy silnym wietrze”.

Instagram | Pozostałe opowiadania

 

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *