Tłum, smród, zaduch, ścieki, otwarty system kanalizacyjny. To nie opis sesji plenarnej Sejmu RP ale Akra, stolica Ghany, do której wybrałem się pewnego razu aby pozałatwiać kilka spraw.
Na miejscu gości mnie Ali, znajomy znajomego. Ustawiamy się wieczorem przy Zongo Junction, centralnym skrzyżowaniu „dzielnicy” o tej samej nazwie. Zongo to specyficzna formacja w Afryce Zachodniej. Pod tym krótkim słowem kryje się opis rozległego skupiska ludności, ale też wyjątkowej mieszanki kultur, a podobno i stan umysłu. Zongo to fawela, bezkresne morze klitek i chałupek, do których ściągają imigranci przede wszystkim z obszaru Sahelu: Burkiny Faso, Nigru, Mali, nawet Czadu, ale też z trzech najbiedniejszych regionów północnej Ghany. Tysiące osób wędruje tutaj w poszukiwaniu lepszego jutra, opuszczając swoje rodzime pustynne okolice. Przyklejone do największych miast, strukturą przypominają paryskie getta. Ludzi zamieszkujących Zongo łączy nie pochodzenie etniczne, ale sam fakt bycia „Zongijczykiem”, osobą zamieszkującą to miejsce. Największy odsetek stanowią muzułmanie (w przeciwieństwie do w większości chrześcijańskiej reszty Ghany), a lingua franca jest tutaj hausa, język pochodzący z pogranicza Nigru i Nigerii, a nie angielski czy też najbardziej popularny w reszcie kraju twi (akan). Jeśli emigrując do Ghany nie możesz odnaleźć się pośród jednej z kilkudziesięciu grup etnicznych, religii i ponad 80 języków, to zapraszamy do Zongo.
A co poza tym? Standard afrykańskiego slumsu: bezrobocie, przestępczość, ubóstwo, syf, Gang Albanii.
Ali, drobny chłopak z Nigru, ma na sobie długą, granatową thobe, muzułmańską czapkę kufi i sandały. Zabiera mnie do swej klitki, przy herbacie opowiada o realiach życia w Zongo, Akrze, Ghanie, zależnościach Zachodniej Afryki, jak spędzają czas z kumplami, że w szopie obok ma stary chiński motocykl… W tym momencie unoszę dwa wyprostowane palce i słysząc w głowie gromkie „Silencio!” uciszam mego rozmówcę niczym arcybiskup Petz protestującego kleryka.
Kilka minut później mkniemy motocyklem uliczkami Zongo. Ali ostro gazuje maszynkę, zgrabnie wymija kałuże ścieków, próbuje stawać na koło. Całkiem nieźle jak na gościa w sukience.
Zamieniamy się i teraz ja piłuję Chińczyka. Ciemne dróżki slumsów rozświetlają jedynie zielonkawe jarzeniówki przed licznymi biznesami, straganami, fryzjerami. Z klitek dochodzą dudniące bity nigeryjskiego hip hopu, dzieciaki śmieją się i machają widząc białasa przecinającego ich dżunglę. Zongo nigdy nie zasypia.
Na starym, zaśmieconym boisku do nogi spotykamy się z kumplami Alego. Rząd kolesi z różnych zakątków Afryki Zachodniej na azjatyckich śmigałkach. Pogięte baki, zardzewiałe łańcuchy, śruby zamiast manetek, całość wygląda jak flota BORu po imieninach Prezesa.
Jedziemy do domu jednego z nich. Na kilku metrach kwadratowych, pod sam sufit piętrzą się magnetowidy, samochodowe radia, kineskopowe telewizory, stacjonarne komputery. Pokój oświetla zielonkawa tapeta Windowsa 98 ze stojącego w rogu brudnego monitora. Całość wygląda jak żywy plan teledysku Romaina Gavrasa1. W Zongo bezrobocie nie istnieje – wątpię czy w hausa jest w ogóle takie słowo. Chłopaki uśmiechają się i mówią, że trzeba sobie jakoś radzić.
Nazajutrz wyruszam w miasto pozałatwiać sprawy. Rankiem wchodzę do jednego z większych banków w centrum aby wymienić pieniądze. Odbieram plik banknotów w okienku i odchodzę na bok. Przestaję na chwilę przeliczać forsę, gdy mój wzrok natrafia na znajdującą się pomiędzy banknotami karteczkę. A na niej rząd cyfr. Na początku wydaje mi się, że to pewnie kawałek banderoli, kartka jest jednak odręcznie zapisana. Dziesięć cyfr z zerem z przodu. Hmm, dziesięć cyfr. Tak wyglądają numery telefonów w Ghanie!
Unoszę wzrok i dopiero teraz zauważam siedzącą w okienku dziewczynę. Obsługując kolejnego petenta zerka na chwilę w moją stronę. Ma na sobie bordową sukienkę z tradycyjnym krojem w czarne obrysy kwiatów i taki sam materiał owijający głowę (tzw. head wrap). A do tego ciemnoczerwona szminka kontrastująca ze śnieżnobiałym uśmiechem, tak bardzo pasująca do jej hebanowej skóry. Kobiety z Ghany uważane są za jedne z piękniejszych w regionie, wiele z nich jednak charakteryzuje, hmm… puszystość, w Nigerii istnieje nawet stereotyp na ten temat. Tutaj jednak nie może być o tym mowy, co widzę po jej odkrytych, zgrabnych ramionach.
Głupio się czuję, potraktowałem ją nieco przedmiotowo, w ogóle nie zwracając uwagi. Nasz kontakt wzrokowy zauważa starsza urzędniczka wyglądająca jak Oprah Winfrey, w kanarkowo żółtej sukience i takim samym wrapie na głowie, robi skwaszoną minę i łapie się pod boki. Wychodząc zerkam jeszcze raz na dziewczynę przez ramię, a ona robi to samo uśmiechając się uroczo pod nosem.
A to ci numer.
Resztę dnia spędzam załatwiając kolejne sprawunki. Coś jednak cały czas nie daje mi spokoju. W końcu przestaję się oszukiwać, wyjmuję telefon i wstukuję numer z kartki. Miły głos przedstawia się jako Afia i mówi, że jeżeli jestem nowy w mieście to chętnie pokaże mi to i owo.
Afia. Ładnie. Czyli wiem już o niej dwie rzeczy: jak ma na imię, oraz, że urodziła się… w piątek. W Ghanie jedną z najważniejszych informacji o człowieku jest to, jakiego dnia tygodnia przyszedł na świat. W wielu społecznościach na podstawie tej, zdawałoby się błahej informacji, nadaje się jedno z tradycyjnych siedmiu imion lub któryś z jego wariantów. Pamiętam, że byłem nieco zaskoczony gdy często zaraz obok narodowości pytano mnie o dzień urodzenia, a gdy odpowiadałem, że nie mam pojęcia, robiono oczy jakbym odmówił wódki szwagrowi. Takie imiona nadawane są często również obok tych „oficjalnych” – zachodnich, chrześcijańskich. Teraz nawet bez zaglądania w kalendarz wiem, że Kofi Annan również urodził się w piątek.
Afia mówi, że za chwilę podeśle mi swój adres, chowam zatem telefon, krzyżuję palce, zamykam oczy i zaczynam powtarzać do siebie jak mantrę: „oby nie Zongo, oby nie Zongo, oby nie Zongo”.
Telefon wibruje, na ekranie pojawia się nazwa jakiejś innej dzielnicy.
Wracam do Alego i zmieniam buty na wygodne – głupio będzie przewrócić się spierdalając przed czekającym na mnie gangiem z maczetami.
Biorę taksówkę i jadę pod wskazany adres. Typowa ambasadorska dzielnica na przedmieściach, jasne, piętrowe domki, przystrzyżone trawniki, ochrona z długą bronią. Odszukując adres moja polska natura bierze górę, i przez chwilę zastanawiam się, skąd niektórzy Ghanijczycy biorą na to pieniążki.
Afia otwiera drzwi i uśmiecha się. Wygląda jeszcze lepiej niż w banku, pozbyła się tradycyjnego wrapa, a jej długie, wyprostowane włosy opadają na ramiona ponad krańce turkusowej sukienki z kente. Jest zmęczona po pracy, więc postanawiamy nie wychodzić na miasto i wypić po drinku u niej. Mieszamy po Bombay Sapphirze z tonikiem (za przyniesionym przeze mnie winem nie przepada, co za ulga, bo ja tez nie) i siadając na tarasie zaczynamy rozmawiać.
Matka Afii pochodzi z plemienia Ewe, którego kobiety w Ghanie uważane są za jedne z najpiękniejszych, ale również przedsiębiorczych, natomiast ojciec, podobnie jak pewien polski prezydent, wywodzi się z plemienia Kwahu, słynącego z licznych i rozległych biznesów w tej części Afryki. Na co dzień mieszkają w Takoradi.
Sekondi-Takoradi to dwa bliźniacze miasta w południowo-zachodniej części kraju, stolica graniczącego z Wybrzeżem Kości Słoniowej stanu Western Ghana. W 2007 r. w okolicach wybrzeża Takoradi odkryto pokaźne złoża ropy naftowej. Od tamtej pory miasto przeżywa prawdziwy najazd podejrzanych białych typków, wypytujących o ceny gruntu i potencjalne inwestycje, przemykających uliczkami i za butelki zachodniego alkoholu (ale nie te z wyższej półki) ustawiających spotkania z lokalnymi watażkami oraz szefami pobliskich wiosek i plemion. Cóż, sam jestem jednym z nich.
Ojciec Afii prowadzi obecnie „jakieś interesy” w tamtych okolicach. Czyli zagadka chyba właśnie została rozwiązana.
Przenosimy się do wnętrza, włączam telewizor w poszukiwaniu kanałów muzycznych. Wybucham śmiechem, gdy natrafiam na kawałek The Thing2 ghanijskiego dancehallowca Atumpana, przypominam sobie, gdy mój znajomy z Irlandii zawsze słysząc tę piosenkę odstawia piwo, rozkłada ręce i krzyczy do nieba: „na litość boską, o czym on śpiewa! Czy to w ogóle jest legalne?!”. Smaczku niech doda fakt, że Atumpan z zawodu jest nauczycielem.
Później wchodzi znany mi już bit U Go Kill Me3 rapera Sarkodiego. Sarkodie to taki ghanijski Kanye West, zwycięzca nagrody BET z 2012 r., wszystko co wyjdzie spod jego ręki automatycznie staje się hitem w Afryce Zachodniej. Jest też powszechnie szanowany, gdyż oprócz angielskiego śpiewa również w języku twi. Parę lat później będzie nagrywał z inną, tym razem nigeryjską gwiazdą hip hopu, o adekwatnie brzmiącej ksywie Patoranking4. Chłopakom na osiedlu skomentowałem kiedyś, że niezły bit, i teraz za każdym razem widząc mnie puszczają to z wystawionych na zewnątrz kolumn jak jakiś hymn zwiastujący nadejście księdza po kolędzie.
Z Afią rozmawiamy o muzyce, pijemy jeszcze po Bombayu, a przy Sarkodiem zaczynamy trochę tańczyć. Piosenka jeszcze się nie kończy, gdy wpija mi się w szyję i unosi koszulę.
Rano budzi mnie pocałunek w policzek. Musimy się zbierać, Afia chce być wcześniej w pracy aby pochwalić się koleżankom – uśmiecha się. Pochwalić koleżankom? Dziewczyno, chłopakom w Białym śledzie z rąk wypadną jak im opowiem!
W ciepły, rześki poranek, wychodząc z domu sięgam po pilota aby wyłączyć telewizor, a w którym leci akurat kolejny znany mi kawałek, I Love My Life5 jamajskiego reggaemana o swojsko brzmiącej ksywie Demarco.
[1] – Simian Mobile Disco – I Believe (reż. Romain Gavras):https://youtu.be/lwnhICmxzcw
[2] – Atumpan – The Thing: https://youtu.be/9z4VrDu_ZYw
[3] – Sarkodie – U Go Kill Me: https://youtu.be/QTJ3bwDIyWc
[4] – Patoranking – No Kissing Baby ft. Sarkodie: https://youtu.be/8T-GeoXlEBg
[5] – Demarco – Love My Life: https://youtu.be/rJ-5g71Ss5s
Instagram | Pozostałe opowiadania
Nie jestem purystą, ale Kofi Annan? Toż to błąd, który się samNIEobroni – właść. Anan Kofan.
Aż się przez chwilę na serio zacząłem głowić, gdzie tu literówka… A zapomniałem przecież o naszej kochanej Pani Renatce z ery krawatów w graniczny szlaban:)