Któregoś weekendu wybrałem się ze znajomą do Hawassy, kurortu nad jeziorem w południowej Etiopii. Taki afrykański Sopot o budżecie Grajewa (a i tak windowanym inwestycjami Haile Gebrselassiego).
Jedyny białas wieczorem w mieście od razu wzbudza zainteresowanie, pojawiają się komentarze ale ja i tak ich nie rozumiem a znajoma ma je w dupie.
Robimy rajd po barach, pijemy po kilka drinków. Po północy chcemy odwiedzić jeszcze klub znajomego. Idziemy chodnikiem, mrok, blasku nadają jedynie przytłumione pastelowe neony kilku barów wzdłuż ulicy. Nagle kątem oka zauważam błyskawicznie wypadającą w moim kierunku z ciemnej bocznej uliczki zamaskowaną postać. Odruchowo macham ramieniem muskając ją, podcinam, i postać owala się na ziemię. Łapię znajomą za rękę i wbiegamy do pomieszczenia z bankomatem, najbliższego oświetlonego miejsca.
Bardziej niż zdarzeniem jestem zdziwiony całą tą sytuacją. Nie zostać napadniętym w Nairobi czy Joburgu to jak nie dostać wpierdolu w szaliku Legii w Białymstoku, ale żeby w Etiopii takie rzeczy?!
Dziewczyna obejmuje moją twarz dłońmi.
– Gregos, co ty zrobiłeś?
– No jebnąłem mu chyba.
– Wydaje mi się, że to mogła być żebraczka…
– Co?!
Wychodzimy z pomieszczenia. Na ziemi leży okutana w szmaty postać, obok pogięty karton. Dookoła przemyka parę osób, na szczęście w Etiopii tolerancja do żebraków jest na poziomie tej do pijaków w Polsce. Znajoma mówi, że nic jej nie jest, jęczy tylko coś o białych diabłach.
Wyjmuję portfel, odliczam kilkaset birr i wkładam jej za poły. Dobrze że jutro stąd wyjeżdżamy, wieczorem przewiduje się zmasowany atak żebraków na farandżich.
Instagram | Pozostałe anegdoty